Europa równych państw czy koncert mocarstw?

angela-500x333

Tuż obok mnie przemyka minister spraw zagranicznych USA John Kerry, wzburzony po rozmowie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Sergiejem Ławrowem. W biegu rzuca kilka haseł do swoich asystentów. Dalej stoi przewodniczący Martin Schulz i przygląda się tej scenie z trudnym do rozszyfrowania uśmiechem. A prezydent Andrzej Duda ustala ostatnie szczegóły swojego przemówienia z ministrem Krzysztofem Szczerskim przed spotkaniem z prezydentami Ukrainy, Finlandii i Litwy.

Taki obraz przedstawiał się uczestnikom monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Co roku spotykają się tam czołowi politycy, naukowcy, członkowie światowych think-tanków oraz przedstawiciele najważniejszych mediów, aby przedyskutować palące kwestie spraw międzynarodowych. Przede wszystkim jednak jest to miejsce, w którym spotykają się możni tego świata i dywagują w niekończących się kuluarach, salach i aulach hotelu „Bayerischer Hof”, budynku, który swą nudnawą fasadą nie zwraca na siebie większej uwagi. Wewnątrz na gości czeka jednak ponad 340 pokoi w różnych stylach architektonicznych, 65 suit i 40 sal konferencyjnych. W największej z nich odbywały się najważniejsze panele dyskusyjne, w tym również te z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Z górnych pięter hotelu widać potężne wieże monachijskiej katedry Najświętszej Maryi Panny, budynki te dzieli dwuminutowy spacer. W wolnej chwili między licznymi panelami udałem się do katedry – i zastałem całkowicie pusty kościół. Zastanawiam się, ilu z kilku tysięcy uczestników czy dziennikarzy przez te trzy dni odwiedziło tę piękną, będącą w najbliższym sąsiedztwie świątynię – choćby z uwagi na jej zabytki i oryginalne dzieła sztuki…
Sama Konferencja Bezpieczeństwa była zdominowana przez kilka tematów, aczkolwiek do naszych mediów przebił się właściwie tylko konflikt zachodnio-wschodni (USA-Rosja) rozgrywany na ziemiach syryjskich. I choć owszem, była to ważna część trzydniowych obrad, to jednak warto zwrócić uwagę również na inne aspekty.
Jedną z głównych narracji, którą dało się zauważyć w Monachium – ale nie tylko tam, bo już co najmniej od września zeszłego roku także szerzej – był strach politycznych elit niemieckich przed utratą pozycji hegemona w Europie. Kryzys migracyjny wstrząsnął Europą i wywarł wpływ na cały nasz kontynent, ale swe szczególne piętno odbił na naszych zaodrzańskich sąsiadach. Kanclerz Angela Merkel, którą media niemieckojęzyczne tytułowały „Mutti” (czyli mamusia), chciała wymusić na innych narodach europejskich, ale także na swych własnych obywatelach, bezwzględne przyjęcie wszystkich uchodźców. Jak wiemy, to się nie udało. Postawa tzw. Willkommens­politik po prostu się nie sprawdziła.

Podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium nawet najwierniejszy europejski sojusznik Niemiec, czyli Francja, odszedł od linii niemieckiej w sprawie uchodźców. Jak wiemy, premier Francji Manuel Valls oznajmił, iż jest przeciwny tzw. polityce kontyngentów.
W swoim wystąpieniu premier Francji jednoznacznie podkreślił stanowisko swojego kraju: „Nasze ograniczone możliwości przyjęcia imigrantów oraz napięcia ostatnich tygodni – zarówno w Niemczech, jak i w innych miejscach Europy – zobowiązują nas do tego, aby powiedzieć sobie jasno: Europa nie może przyjąć wszystkich migrantów z Syrii, Iraku lub Afryki”.
Na odrębny esej zasługiwałoby pytanie, dlaczego Angela Merkel tak bardzo naciskała na przyjęcie wszystkich imigrantów. W tym artykule nie ma miejsca na obszerną odpowiedź, chciałbym tylko zasygnalizować dwa możliwe warianty, oba zresztą umotywowane strachem Niemców przed utratą status quo: 1. Ratunek własnego systemu emerytalnego (pisaliśmy o tym szerzej w ostatnim wydaniu „Wpisu”). 2. Ratunek własnego potencjału demograficznego, który od zarania dziejów był jednym z kluczowych czynników mocarstwowości. W połowie lat 90. XX w. w łącznej populacji Niemiec, Polski, Francji, Austrii i Czech to właśnie Niemcy mieli 43,3% ludności w wieku produkcyjnym (20-64 lata), czyli prawie połowę ludzi całego wielkiego regionu. Ale – i to ważne – w wieku przedprodukcyjnym (poniżej 20 lat) ich przewaga nad resztą była znacznie mniejsza, podobnie jak w przypadku Austrii, natomiast w Polsce i Czechach te liczby były wyższe.

Przed Warszawą i Pragą rysowały (rysują) się zatem znacznie lepsze perspektywy niż przed Berlinem i Wiedniem. Można się zastanowi, czy to przypadek, że Niemcy i Austriacy tak mocno optowali za przyjmowaniem uchodźców (potencjału demograficznego), a Polska i Czechy nie.
Można odnieść wrażenie, że utrata Francji jako wiernego sojusznika – czy, jak kto woli, junior partnera – w tandemie dążącym do władzy nad Unią Europejską boli Niemców najbardziej. Równie bolesna możne być jedynie bezsilność, z którą muszą się zmierzyć wobec coraz szerszego frontu antyniemieckiego w Europie.
Doskonałym przykładem tego był wywiad, który w dniach monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa przeprowadzono z Klausem von Dohnanyi, socjalistą, byłym sekretarzem stanu w niemieckim ministerstwie spraw zagranicznych i członkiem prestiżowego berlińskiego think-tanku ds. zagranicznych Deutsche Gesellschaft für Auswärtige Politik (Niemieckie Towarzystwo ds. Polityki Zagranicznej). Dohnanyi tłumaczył, że Europa może funkcjonować jedynie wtedy, jeżeli będzie się opierała na osi niemiecko-francuskiej. I tylko wtedy Europa będzie przeciwwagą dla… USA (a nie na przykład Rosji). „Najbliżej wspólnej Europy byliśmy w 1962 r. dzięki współpracy Konrada Adenauera i Charlesa de Gaulle’a oraz podpisanej wtedy umowie między Niemcami a Francją” – wyjaśniał dalej Dohnanyi. „Stany Zjednoczone celowo jednak zniszczyły tę umowę, wymuszając w niej preambułę, w której napisano, że to nie Niemcy i Francja są najważniejsze, lecz pozostałe kraje europejskie są tak samo ważne.

Mogliśmy wtedy stworzy wspólną politykę zagraniczną, ale niestety zostało to uniemożliwione”. Były niemiecki minister odpowiedzialny za politykę zagraniczną mówi zatem wprost, że wszystko było w porządku dopóty, dopóki Niemcy (i Francja) stały ponad resztą Europy. To jest właśnie ta „wspólna” polityka europejska. I dostało się także Polsce, kiedy Dohnanyi mówi tak: „Proszę zobaczy, jak to wyglądało w 2003 r. Wtedy Polska po prostu wysłała część swojego wojska do Iraku, a przecież nawet tego z nami nie uzgodniła!”.
Nie będzie skutecznej polityki wobec Niemiec, dopóki ludzie za nią odpowiedzialni nie zrozumieją niemieckiej mentalności i postawy wobec innych narodów. Wypowiedzi Klausa von Dohnanyi idealnie się w ten obraz wpisują. Widzi on Polskę, ale także Ukrainę, państwa Grupy Wyszehradzkiej czy ogólnie wschodnią flankę NATO, jako de facto wasali Niemiec, którzy przed podjęciem własnych akcji politycznych powinni pójść po prośbie do Berlina. To przekonanie leży u podstaw nie tylko ich strategii politycznej, ale w ogóle mentalności czy sposobu myślenia. Jako równorzędnych partnerów Niemcy widzą jedynie Francję i Wielką Brytanię. „Tylko oś francusko-niemiecka lub ewentualnie francusko-brytyjsko-niemiecka może pomóc Europie” – kończy swój wywód Klaus von Dohnanyi.

W tym scenariuszu nie ma miejsca dla innych, czyli dla Europy „wolnych narodów i równych państw”, co postuluje minister prof. Krzysztof Szczerski jako model nowoczesnej integracji europejskiej. Teraz jednak, gdy Brytyjczycy rozważają opuszczenie Unii Europejskiej, a Francuzi po atakach paryskich mają dość niemieckiej polityki przyjmowania wszystkiego i wszystkich, ta oś się załamała. Nie ma już osi. Został jeden punkt na mapie, jedna samotna kropka nad Sprewą.
A przecież nie tylko Francja się odwraca. Niemcom powiedziała „nie” także Austria, która przez ostatnie dekady uchodziła za przedłużone ramię niemieckie w sprawach międzynarodowych. O kanclerzu Austrii Wernerze Faymannie (nota bene Faymann jako młody socjalista organizował wiece przeciwko wizytom papieża Jana Pawła II w Wiedniu…) Angela Merkel miała powiedzie kiedyś tak: „Na spotkania Faymann przychodzi bez żadnej opinii, a wychodzi z moją”. Dziś ten sam austriacki kanclerz odwrócił się od swojego większego sąsiada i prowadzi samodzielną politykę migracyjną w kontrze wobec Niemiec. Austriacy trochę się tego kroku obawiają, ponieważ ich gospodarka jest bardzo mocno sprzężona z niemiecką, a w związku z tym nigdy nie chciano rozzłości większego brata. Okazuje się jednak, że oprócz gniewnych deklaracji niemieccy politycy niewiele są w stanie zrobi. Tak więc Austriacy poszli nawet o krok dalej i minister obrony narodowej Hans Peter Doskozil 9 marca br. oświadczył, że z powodu naporu migrantów planuje powiększyć wojsko austriackie o 4 tys. żołnierzy.

To nie brzmi imponująco, ale biorąc pod uwagę fakt, że Austria jest krajem neutralnym, a dotychczasowa liczba żołnierzy wynosiła 21 000 ludzi, oznacza to wzrost o blisko 20%.
Niemcy byli zatem dosyć samotni na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, której sami byli przecież gospodarzem. Nagle się okazało, że inne państwa mają jakąś siłę. Nagle mówiono o Grupie Wyszehradzkiej, która przez lata w ogóle nie istniała w szerszej świadomości zachodniej Europy. Nagle spotkanie głów państw Macedonii, Słowenii, Chorwacji, Czarnogóry, Kosowa, Gruzji i Austrii było jednym z najgoręcej oczekiwanych wydarzeń całej Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium…

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze miesięcznika “WPiS” dostępnym w naszym kościele.

Komentowanie jest wyłączone.