Felietony, recenzje…

„Złota dekada” czyli początek końca…

trybuna_ludu-150x100

Niedawno – 25 czerwca – przypadła 40. rocznica tzw. „wydarzeń czerwcowych 76” , kiedy to robotnicy Radomia, Ursusa, Płocka i innych ośrodków przemysłowych wyszli na ulice w proteście przeciwko drastycznym podwyżkom cen artykułów spożywczych. Rocznica tych wydarzeń niech będzie dla nas pretekstem do refleksji nad tzw. „dekadą Gierka”. Spróbujemy odpowiedzieć na pytania: jak wyglądało to 10-lecie? Jakie były gospodarcze osiągnięcia i porażki tamtego okresu? I dlaczego dziś Polacy z nostalgią patrzą na tamten czas?

W wyniku wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970r. – kiedy to wojsko i milicja otworzyły ogień do nieuzbrojonych robotników – ekipa Władysława Gomułki została obalona. Władzę w partii i państwie przejął nowy I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, dotychczas I sekretarz KW PZPR w Katowicach. Mając opinię „dobrego gospodarza Śląska” Gierek przystąpił do realizacji nowej koncepcji gospodarczej, która miała polegać na zwiększeniu inwestycji i nakładów na przemysł ciężki przy jednoczesnym zwiększeniu stopy życiowej ludności, rozbudowie sektora usługowego i transportu. Sztandarowym hasłem gierkowskiej dekady był slogan: „Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”.

Na pierwszą połowę lat 70. w polskiej gospodarce przypadł okres ogromnego napływu kredytów udzielanych przez państwa zachodnioeuropejskie. Środki te lokowano w przedsięwzięcia giganty: Port Północny w Gdańsku, Huta Katowice, Trasa Łazienkowska i Wisłostrada w Warszawie, fabryki fiata w Bielsku-Białej i Tychach, elektrownia „Dolna Odra” i „Kozienice”, walcownia stali w Częstochowie, gigantyczna cukrownia w Łapach oraz setki innych. Pomysł ekipy Gierka na rozwój gospodarczy kraju był bardzo prosty: pożyczamy pieniądze na Zachodzie, budujemy zakłady, w których szybko uruchamiamy produkcję. Produkty eksportujemy spłacając w ten sposób zaciągnięte pożyczki i jednocześnie zapełniamy towarami rynek krajowy (tzw. „koncepcja samospłaty”).

Program taki w ramach gospodarki rynkowej miałby wielkie szanse powodzenia, ale nie w strukturach gospodarki socjalistycznej. Dlatego dość szybko Polska, nie potrafiąc sensownie wydać pożyczonych środków znalazła się w pułapce inwestycyjnej – nie mogąc spłacić zaciągniętych pożyczek, wobec konieczności spłaty odsetek, musiała zaciągać kolejne kredyty. Tak PRL wpadła w spiralę zadłużenia. Przykładem rozrzutności i braku racjonalności w wydawaniu środków jest chociażby budowa Huty Katowice (w tamtym okresie największego tego typu zakładu w Europie). Jej projekt pochodził jeszcze z 1968 roku. Początkowy koszt tej inwestycji szacowano na 25 miliardów złotych – ostatecznie budowa pochłonęła kilkakrotnie więcej. Surowce do tej huty sprowadzano z ZSRR i tam też, po odpowiednio zaniżonych cenach, sprzedawano jej produkty.

Polska miała zrealizować w polityce ekonomicznej „wielki skok inwestycyjny”. Został on zapoczątkowany w 1971 roku i był kontynuowany w latach następnych. Zwiększało się zatrudnienie, wzrastały dochody ludności i nakłady na inwestycje, w dużym tempie rosła konsumpcja. Ale wzrost konsumpcji i stopy życiowej obywateli nie były wynikiem wypracowania dochodu przez Polaków, ale konsekwencją kredytów, płynących szerokim strumieniem z Zachodu. Przed Polską otwarła się szansa wyjścia z zacofania technologicznego. Niestety napływ nowych technologii i pożyczone środki zostały źle wykorzystane. Powodem był system gospodarki socjalistycznej tzw. „nakazowo-rozdzielczy” – fatalne planowanie i zarządzanie, złe założenia inwestycyjne, nieumiejętne kierowanie przedsiębiorstwami, marnotrawstwo materiałów, niska jakość pracy, drenaż gospodarki przez ZSRR.

Szybki wzrost gospodarczy w pierwszej połowie lat 70. był możliwy wyłącznie dzięki pięciokrotnie wyższemu niż w czasach Gomułki strumieniowi kredytów zagranicznych. Zachodnie banki chętnie udzielały pożyczek, ponieważ spłatę gwarantowały rządy ich krajów. Do Polski napływały więc kolejne transze pieniędzy, umowy licencyjne, kupowano całe linie technologiczne, choć zacofana polska gospodarka nie była w stanie ich wykorzystać. Wysokość pożyczek została objęta tajemnicą państwową – wiedziało o nich jedynie ścisłe kierownictwo partyjno-rządowe. Rozkręcała się spirala zadłużenia, a zabrakło jednego organu koordynującego pozyskiwanie zagranicznych kredytów i sposób ich racjonalnego wydatkowania (kiedy widmo bankructwa zajrzało ekipie Gierka w oczy nie było winnego – odpowiedzialnością przerzucały się: Komisja Planowania przy Radzie Ministrów, Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Ministerstwo Finansów).

Kierujący polską gospodarką w latach 70. importowali ogromne ilości paliw i surowców, ponieważ nasz przemysł był wysoce paliwożerny i energochłonny. W związku ze wzrostem cen paliw na rynkach światowych odczuła to boleśnie i polska gospodarka, a polskie produkty – stosunkowo niedrogie, ale mało nowoczesne – przegrywały konkurencję na rynkach światowych. Akcent inwestycyjny został położony na przemysł ciężki (górnictwo, hutnictwo), gdyż takie były naciski ze strony Moskwy – chodziło o rozwój gałęzi przemysłu związanych ze zbrojeniami (PRL jako członek Układu Warszawskiego w kwestiach wojskowych była całkowicie podporządkowana ZSRR). W metalurgii nakłady sięgnęły 250% (1971-76), w energetyce 75%. W przemyśle dominowało myślenie nieracjonalne i „gigantomania”: Huta Katowice, kopalnie węgla brunatnego w Bełchatowie, Zagłębie Lubelskie i inne.

Nikt nie zważał na ekonomiczne przesłanki ani na dewastację środowiska naturalnego. W wymianie handlowej cechą charakterystyczną był nierównomierny rozwój wielkości importu i eksportu. W latach 1971-75 eksport wzrósł o ok. 66%, ale import aż o ok. 105%. Deficyt w handlu zagranicznym rósł bardzo szybko. W obrocie ze Związkiem Radzieckim polska gospodarka ponosiła same straty. My musieliśmy kupować za dewizy drogie surowce, towary i technologie na Zachodzie, aby następnie, w ramach absurdalnych procedur RWPG, za ruble (tzw. ruble transferowe: 1 dolar = 0,62 rubla) sprzedawać gotowe produkty i licencje ZSRR. Do tego dochodziły wydatki zbrojeniowe – to Moskwa decydowała, ile dywizji Wojsko Polskie ma wystawić do ataku na Zachód (w tzw. „pasie nadmorskim”), ile czołgów, samolotów, okrętów mamy kupić w ZSRR, ile mostów
i przepraw mamy wybudować, ile schronów, baz i lotnisk radzieckich mamy na polskim terytorium utrzymać itd. Te wydatki wojskowe kładły się sporym cieniem na polską gospodarkę, która coraz bardziej dostawała zadyszki.

W rolnictwie początki rządów Gierka charakteryzowały się zwiększeniem produkcji żywności. W latach 1971-75 wzrosła produkcja mięsa (wyższe ceny skupu), przy jednoczesnym nieproporcjonalnie mniejszym wzroście produkcji zbóż – w konsekwencji konieczność importu pasz z zagranicy prowadziła do zaciągania nowych kredytów. Pozorne sukcesy rolnictwa były motywacją dla władz do kolejnego nacisku na akcję kolektywizacji wsi. W praktyce wobec wzrostu cen pasz i hodowli prowadziło to do zupełnej nierentowności sztucznie utrzymywanych Państwowych Gospodarstw Rolnych i kryzysu na rynku mięsnym. Produkcja żywności zaczynała być tak droga, że aż nieopłacalna. Dlatego od 1974 roku musieliśmy kupować żywność za granicą. Jednocześnie – co należy podkreślić – ekipa Gierka jako pierwsza wprowadziła ubezpieczenia dla rolników.
Sytuacja mieszkaniowa nie uległa znaczącej poprawie. Wzrosła liczba zawieranych związków małżeńskich (powojenny wyż demograficzny), a tymczasem ilość oddawanych do użytku mieszkań (bloków z prefabrykatów, z tzw. „wielkiej płyty”) była wciąż niewystarczająca; zwiększały się zaległości.

Nastąpiło realne obniżenie nakładów na budownictwo mieszkaniowe. W latach 1971-75 płace wzrosły, ale wobec braku wielu towarów na rynku pojawił się nadmiar pustego pieniądza w obiegu i inflacja. Negatywną cechą życia społeczno-gospodarczego stały się: alkoholizm, łapówkarstwo i protekcja. Niezmiennie obowiązywał system planowania w gospodarce (podporządkowany polityce ZSRR), jednak założenia te nie były w rzeczywistości realizowane. Statystyki zawyżano, problemy maskowano, realna sytuacja na rynku znacznie odbiegała od oficjalnych danych. Pierwsza połowa lat 70. przyniosła pierwsze symptomy nadciągającego kryzysu gospodarczego. Wobec dużych dysproporcji między konsumpcją a realnymi możliwościami polskiej gospodarki, podwyżki cen różnych artykułów stały się nieuniknione. 24 czerwca 1976 roku ówczesny premier Piotr Jaroszewicz na posiedzeniu sejmu zapowiedział wprowadzenie znacznej podwyżki cen, przede wszystkim na artykuły spożywcze. W wyniku tego wystąpienia w wielu zakładach pracy wybuchły strajki. Do najgwałtowniejszych zajść doszło w Ursusie i Radomiu, gdzie protestujący opanowali i podpalili gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR i domagali się cofnięcia zapowiedzianej podwyżki cen.

Do tłumienia protestów wysłano oddziały milicji (ZOMO), które brutalnie rozpędziły protestujących. Władze, zaniepokojone rozmiarami zajść, wycofały się z planowanych podwyżek. Jednak nie podjęto rozmów z robotnikami. Zamiast tego władze nazwały protestujących „chuliganami”, „warchołami” i „wichrzycielami”. Organizowano „spontaniczne wiece poparcia” dla polityki partii a środki masowego przekazu przeinaczały fakty, siejąc ordynarną propagandę. Podjęto akcje wymierzone w bezpośrednich uczestników protestów w Ursusie i Radomiu: miały miejsce liczne aresztowania; sądy i kolegia do spraw wykroczeń skazywały na kary więzienia i wysokie grzywny. Tymczasem władze, wobec braku cukru na rynku, zmuszone zostały do wprowadzenia kartek. Było to totalną kompromitacją (cukier ostatni raz reglamentowano podczas okupacji hitlerowskiej i tuż po zakończeniu II wojny światowej).

Polityka gospodarcza lat 1971-76 przyniosła załamanie ambitnych planów ekonomicznych i fiasko tzw. wielkiego skoku gospodarczego. Mimo to premier Jaroszewicz w 1977 roku zapewniał z trybuny sejmowej: „Niezbite fakty dają świadectwo prawdzie, że w naszym kraju nie było, nie ma i nie będzie kryzysu gospodarki”. Lansowany powszechnie slogan: „PRL dziesiątą potęgą gospodarczą świata” miał pokrycie tylko na papierze. Wielkie inwestycje nie zostały ukończone, nie przynosiły spodziewanego dochodu, pochłaniały ogromne środki potrzebne na ich zabezpieczenie bądź ulegały niszczeniu i rozkradaniu. Jeszcze dzisiaj w wielu miejscach w Polsce możemy spotkać „pomniki” tamtego szału inwestycyjnego. Zdarzało się np. że ekipy budowlane zalewały betonem filary, na których za kilka lat miała być przeprowadzona droga. Ale tej drogi nie zbudowano nigdy – zostały tylko sterczące w niebo betonowe słupy. Takich nigdy nie dokończonych inwestycji w skali całego kraju było tysiące. Zaciągnięcie nadmiernej ilości kredytów doprowadziły polską gospodarkę do totalnej zapaści.

Dochód narodowy w latach 1976-80 spadł o 7%. Spadła, i tak już niska, jakość pracy. Płace mimo to realnie rosły, co prowadziło do braku wielu produktów na rynku i pozarynkowego obrotu wieloma towarami, spekulacji oraz inflacji. Charakterystyczną cechą polskiej codzienności stały się coraz dłuższe kolejki po coraz większą ilość towarów. W latach 1976-80 pogłębiał się deficyt w dostawach energii elektrycznej do mieszkań i zakładów pracy (ogłaszano „20 stopień zasilania”, po czym wyłączono napięcie całym dzielnicom miast lub całym miejscowościom). Braki surowców i trudności płatnicze powodowały przerwy w pracy i nierytmiczność produkcji. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie władze podjęły próby przesunięcia pewnych nakładów w sferę produkcji konsumpcyjnej i na eksport przy jednoczesnym wyhamowaniu inwestycji (tzw. „manewr gospodarczy”), co wiązało się z niedoinwestowaniem innych działów gospodarki – przez to nastąpił dalszy spadek produkcji wielu towarów. Manewr się nie powiódł.
W rolnictwie również nastąpił kryzys i ogólny spadek produkcji spożywczej o ok. 8%. Wobec zbyt małej ilości pasz na rynku wewnętrznym zaszła konieczność dalszego importu zbóż, co powodowało wzrost zadłużenia. Zła sytuacja w rolnictwie była spowodowana złym zarządzaniem (faworyzowanie PGR-ów a dyskryminowanie gospodarstw indywidualnych) oraz nieurodzajami. Polska notowała wzrost deficytu w handlu zagranicznym. W konsekwencji zaciągania nowych kredytów i życia ponad stan, dług państwa w 1979 roku urósł do sumy ponad 22 miliardów dolarów, a jego obsługa pochłaniała 75% naszego eksportu. Do tego należy dodać konieczność spłaty odsetek od zaciągniętych kredytów, a w przypadku niespłacenia
w terminie – spłatę odsetek od odsetek! W tej dramatycznej sytuacji rząd PRL zaciągnął nowe kredyty (w 1980 roku jako zabezpieczenie pożyczki w jednym z banków RFN zadeklarowano złoża wanadu i tytanu, dopiero co odkryte na Suwalszczyźnie i jeszcze nie eksploatowane).

W drugiej połowie lat 70. drastycznie spadła stopa życiowa Polaków. Mimo dotowania przez państwo wielu artykułów spożywczych i przemysłowych statystyczny Polak musiał pracować znacznie dłużej, aby kupić chleb, telewizor, meble czy lodówkę, niż mieszkaniec któregoś z krajów zachodnioeuropejskich. Reakcją społeczeństwa na tę trudną sytuację – oprócz strajków – była satyra. Rozpanoszoną propagandę sukcesu ludzie wykpiwali parodiami przemówień partyjnych: „W programie dzisiejszego zebrania (mówi sekretarz partyjny) mamy dwa punkty – budowę obory i budowę socjalizmu. Ponieważ nie mamy cegieł ani drewna, od razu zajmiemy się budową socjalizmu”.

Koniec dekady Gierka przyniósł zapaść polskiej gospodarki – PRL stanęła na progu bankructwa a frustracja społeczeństwa groziła w każdej chwili wybuchem masowego niezadowolenia. Edward Gierek został usunięty (za aprobatą Moskwy) ze stanowiska I sekretarza KC PZPR we wrześniu 1980 na fali solidarnościowych strajków. Tak skończyła się dekada „życia na kredyt”.

Mimo tych wszystkich wyżej wymienionych faktów wielu ludzi wspomina epokę Gierka z nostalgią i nieukrywaną sympatią. Dlaczego? Pewnie dlatego, że system realnego socjalizmu – przy wszystkich swoich absurdach – gwarantował bezpieczeństwo socjalne i stałość zatrudnienia. Zgodnie z doktryną marksistowską wszystkich obywateli obowiązywał tzw. „nakaz pracy”. To powodowało, że nieważne, gdzie kto mieszkał, ale praca dla niego i tak była. Ponadto socjalizm epoki Gierka był bardziej otwarty na Zachód niż w siermiężnej epoce gomułkowskiej, a przez to bardziej „kolorowy” i „strawny” dla przeciętnego Kowalskiego (wystarczy wspomnieć o Coca-Coli, kolorowej telewizji, Fiacie 126p, wczasach w Bułgarii czy wyjeździe „na handel” do NRD, Jugosławii albo na Węgry).

Niektórzy mięli też możliwość wyjazdu na intratne kontrakty zagraniczne, gdzie pensje dostawało się w dolarach. To wszystko sprawia, że po latach ludzie przestali pamiętać o „przewodniej roli partii”, wszechobecnych kolejkach, inwigilacji SB czy uzależnieniu we wszystkich niemal dziedzinach życia od wielkiego brata ze wschodu. To normalny proces, że chcemy pamiętać to, co było dobre, a wypieramy ze świadomości przykre fakty. Poza tym życie na kredyt jest całkiem fajne… do momentu, kiedy przychodzi spłacać zaciągnięte długi.
Na koniec trzeba uczciwie powiedzieć, że Gierek „Drugiej Polski” nie zbudował, lecz w odróżnieniu od gen. Jaruzelskiego, (który też rządził przez dekadę i nie zbudował prawie nic), przynajmniej próbował.

ks. Rafał Zyman

Europa równych państw czy koncert mocarstw?

angela-500x333

Tuż obok mnie przemyka minister spraw zagranicznych USA John Kerry, wzburzony po rozmowie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Sergiejem Ławrowem. W biegu rzuca kilka haseł do swoich asystentów. Dalej stoi przewodniczący Martin Schulz i przygląda się tej scenie z trudnym do rozszyfrowania uśmiechem. A prezydent Andrzej Duda ustala ostatnie szczegóły swojego przemówienia z ministrem Krzysztofem Szczerskim przed spotkaniem z prezydentami Ukrainy, Finlandii i Litwy.

Taki obraz przedstawiał się uczestnikom monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Co roku spotykają się tam czołowi politycy, naukowcy, członkowie światowych think-tanków oraz przedstawiciele najważniejszych mediów, aby przedyskutować palące kwestie spraw międzynarodowych. Przede wszystkim jednak jest to miejsce, w którym spotykają się możni tego świata i dywagują w niekończących się kuluarach, salach i aulach hotelu „Bayerischer Hof”, budynku, który swą nudnawą fasadą nie zwraca na siebie większej uwagi. Wewnątrz na gości czeka jednak ponad 340 pokoi w różnych stylach architektonicznych, 65 suit i 40 sal konferencyjnych. W największej z nich odbywały się najważniejsze panele dyskusyjne, w tym również te z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Z górnych pięter hotelu widać potężne wieże monachijskiej katedry Najświętszej Maryi Panny, budynki te dzieli dwuminutowy spacer. W wolnej chwili między licznymi panelami udałem się do katedry – i zastałem całkowicie pusty kościół. Zastanawiam się, ilu z kilku tysięcy uczestników czy dziennikarzy przez te trzy dni odwiedziło tę piękną, będącą w najbliższym sąsiedztwie świątynię – choćby z uwagi na jej zabytki i oryginalne dzieła sztuki…
Sama Konferencja Bezpieczeństwa była zdominowana przez kilka tematów, aczkolwiek do naszych mediów przebił się właściwie tylko konflikt zachodnio-wschodni (USA-Rosja) rozgrywany na ziemiach syryjskich. I choć owszem, była to ważna część trzydniowych obrad, to jednak warto zwrócić uwagę również na inne aspekty.
Jedną z głównych narracji, którą dało się zauważyć w Monachium – ale nie tylko tam, bo już co najmniej od września zeszłego roku także szerzej – był strach politycznych elit niemieckich przed utratą pozycji hegemona w Europie. Kryzys migracyjny wstrząsnął Europą i wywarł wpływ na cały nasz kontynent, ale swe szczególne piętno odbił na naszych zaodrzańskich sąsiadach. Kanclerz Angela Merkel, którą media niemieckojęzyczne tytułowały „Mutti” (czyli mamusia), chciała wymusić na innych narodach europejskich, ale także na swych własnych obywatelach, bezwzględne przyjęcie wszystkich uchodźców. Jak wiemy, to się nie udało. Postawa tzw. Willkommens­politik po prostu się nie sprawdziła.

Podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium nawet najwierniejszy europejski sojusznik Niemiec, czyli Francja, odszedł od linii niemieckiej w sprawie uchodźców. Jak wiemy, premier Francji Manuel Valls oznajmił, iż jest przeciwny tzw. polityce kontyngentów.
W swoim wystąpieniu premier Francji jednoznacznie podkreślił stanowisko swojego kraju: „Nasze ograniczone możliwości przyjęcia imigrantów oraz napięcia ostatnich tygodni – zarówno w Niemczech, jak i w innych miejscach Europy – zobowiązują nas do tego, aby powiedzieć sobie jasno: Europa nie może przyjąć wszystkich migrantów z Syrii, Iraku lub Afryki”.
Na odrębny esej zasługiwałoby pytanie, dlaczego Angela Merkel tak bardzo naciskała na przyjęcie wszystkich imigrantów. W tym artykule nie ma miejsca na obszerną odpowiedź, chciałbym tylko zasygnalizować dwa możliwe warianty, oba zresztą umotywowane strachem Niemców przed utratą status quo: 1. Ratunek własnego systemu emerytalnego (pisaliśmy o tym szerzej w ostatnim wydaniu „Wpisu”). 2. Ratunek własnego potencjału demograficznego, który od zarania dziejów był jednym z kluczowych czynników mocarstwowości. W połowie lat 90. XX w. w łącznej populacji Niemiec, Polski, Francji, Austrii i Czech to właśnie Niemcy mieli 43,3% ludności w wieku produkcyjnym (20-64 lata), czyli prawie połowę ludzi całego wielkiego regionu. Ale – i to ważne – w wieku przedprodukcyjnym (poniżej 20 lat) ich przewaga nad resztą była znacznie mniejsza, podobnie jak w przypadku Austrii, natomiast w Polsce i Czechach te liczby były wyższe.

Przed Warszawą i Pragą rysowały (rysują) się zatem znacznie lepsze perspektywy niż przed Berlinem i Wiedniem. Można się zastanowi, czy to przypadek, że Niemcy i Austriacy tak mocno optowali za przyjmowaniem uchodźców (potencjału demograficznego), a Polska i Czechy nie.
Można odnieść wrażenie, że utrata Francji jako wiernego sojusznika – czy, jak kto woli, junior partnera – w tandemie dążącym do władzy nad Unią Europejską boli Niemców najbardziej. Równie bolesna możne być jedynie bezsilność, z którą muszą się zmierzyć wobec coraz szerszego frontu antyniemieckiego w Europie.
Doskonałym przykładem tego był wywiad, który w dniach monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa przeprowadzono z Klausem von Dohnanyi, socjalistą, byłym sekretarzem stanu w niemieckim ministerstwie spraw zagranicznych i członkiem prestiżowego berlińskiego think-tanku ds. zagranicznych Deutsche Gesellschaft für Auswärtige Politik (Niemieckie Towarzystwo ds. Polityki Zagranicznej). Dohnanyi tłumaczył, że Europa może funkcjonować jedynie wtedy, jeżeli będzie się opierała na osi niemiecko-francuskiej. I tylko wtedy Europa będzie przeciwwagą dla… USA (a nie na przykład Rosji). „Najbliżej wspólnej Europy byliśmy w 1962 r. dzięki współpracy Konrada Adenauera i Charlesa de Gaulle’a oraz podpisanej wtedy umowie między Niemcami a Francją” – wyjaśniał dalej Dohnanyi. „Stany Zjednoczone celowo jednak zniszczyły tę umowę, wymuszając w niej preambułę, w której napisano, że to nie Niemcy i Francja są najważniejsze, lecz pozostałe kraje europejskie są tak samo ważne.

Mogliśmy wtedy stworzy wspólną politykę zagraniczną, ale niestety zostało to uniemożliwione”. Były niemiecki minister odpowiedzialny za politykę zagraniczną mówi zatem wprost, że wszystko było w porządku dopóty, dopóki Niemcy (i Francja) stały ponad resztą Europy. To jest właśnie ta „wspólna” polityka europejska. I dostało się także Polsce, kiedy Dohnanyi mówi tak: „Proszę zobaczy, jak to wyglądało w 2003 r. Wtedy Polska po prostu wysłała część swojego wojska do Iraku, a przecież nawet tego z nami nie uzgodniła!”.
Nie będzie skutecznej polityki wobec Niemiec, dopóki ludzie za nią odpowiedzialni nie zrozumieją niemieckiej mentalności i postawy wobec innych narodów. Wypowiedzi Klausa von Dohnanyi idealnie się w ten obraz wpisują. Widzi on Polskę, ale także Ukrainę, państwa Grupy Wyszehradzkiej czy ogólnie wschodnią flankę NATO, jako de facto wasali Niemiec, którzy przed podjęciem własnych akcji politycznych powinni pójść po prośbie do Berlina. To przekonanie leży u podstaw nie tylko ich strategii politycznej, ale w ogóle mentalności czy sposobu myślenia. Jako równorzędnych partnerów Niemcy widzą jedynie Francję i Wielką Brytanię. „Tylko oś francusko-niemiecka lub ewentualnie francusko-brytyjsko-niemiecka może pomóc Europie” – kończy swój wywód Klaus von Dohnanyi.

W tym scenariuszu nie ma miejsca dla innych, czyli dla Europy „wolnych narodów i równych państw”, co postuluje minister prof. Krzysztof Szczerski jako model nowoczesnej integracji europejskiej. Teraz jednak, gdy Brytyjczycy rozważają opuszczenie Unii Europejskiej, a Francuzi po atakach paryskich mają dość niemieckiej polityki przyjmowania wszystkiego i wszystkich, ta oś się załamała. Nie ma już osi. Został jeden punkt na mapie, jedna samotna kropka nad Sprewą.
A przecież nie tylko Francja się odwraca. Niemcom powiedziała „nie” także Austria, która przez ostatnie dekady uchodziła za przedłużone ramię niemieckie w sprawach międzynarodowych. O kanclerzu Austrii Wernerze Faymannie (nota bene Faymann jako młody socjalista organizował wiece przeciwko wizytom papieża Jana Pawła II w Wiedniu…) Angela Merkel miała powiedzie kiedyś tak: „Na spotkania Faymann przychodzi bez żadnej opinii, a wychodzi z moją”. Dziś ten sam austriacki kanclerz odwrócił się od swojego większego sąsiada i prowadzi samodzielną politykę migracyjną w kontrze wobec Niemiec. Austriacy trochę się tego kroku obawiają, ponieważ ich gospodarka jest bardzo mocno sprzężona z niemiecką, a w związku z tym nigdy nie chciano rozzłości większego brata. Okazuje się jednak, że oprócz gniewnych deklaracji niemieccy politycy niewiele są w stanie zrobi. Tak więc Austriacy poszli nawet o krok dalej i minister obrony narodowej Hans Peter Doskozil 9 marca br. oświadczył, że z powodu naporu migrantów planuje powiększyć wojsko austriackie o 4 tys. żołnierzy.

To nie brzmi imponująco, ale biorąc pod uwagę fakt, że Austria jest krajem neutralnym, a dotychczasowa liczba żołnierzy wynosiła 21 000 ludzi, oznacza to wzrost o blisko 20%.
Niemcy byli zatem dosyć samotni na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, której sami byli przecież gospodarzem. Nagle się okazało, że inne państwa mają jakąś siłę. Nagle mówiono o Grupie Wyszehradzkiej, która przez lata w ogóle nie istniała w szerszej świadomości zachodniej Europy. Nagle spotkanie głów państw Macedonii, Słowenii, Chorwacji, Czarnogóry, Kosowa, Gruzji i Austrii było jednym z najgoręcej oczekiwanych wydarzeń całej Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium…

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze miesięcznika “WPiS” dostępnym w naszym kościele.

Oryginalny tytuł artykułu: „Królowa Angela jest naga, a Polska może zostać krupierem Europy”.
Nie możemy się bać bronić swoich wartości! – prezydent podczas inauguracji X Zjazdu Gnieźnieńskiego

240px-gniezno_cathedral_door)Nie możemy bać się mówić o swoich wartościach i ich bronić – powiedział w piątek prezydent Andrzej Duda podczas inauguracji X Zjazdu Gnieźnieńskiego. Spotkanie upływające pod hasłem „Europa nowych początków. Wyzwalająca moc chrześcijaństwa” potrwa do niedzieli. Jak zauważyła głowa państwa, to religia chrześcijańska kształtowała Polską kulturę i tożsamość. Prezydent przypomniał również, że wolność oznacza odpowiedzialność.

Prezydent zwrócił uwagę, że Zjazd Gnieźnieński nawiązuje do wielowiekowej tradycji, którą zainicjowało przełomowego spotkanie cesarza Ottona III z Bolesławem Chrobrym. – Spotkanie to ukazywało znaczenie nie tylko polskiego władcy, ale znaczenie polskiego państwa wśród Europy – zauważył Andrzej Duda. Prezydent przypomniał, że pierwszy Zjazd Gnieźnieński z 1000 roku był wynikiem przyjętego przez Mieszka I chrztu, który włączył Polskę w krąg kultury europejskiej. Andrzej Duda zaakcentował, że chrześcijaństwo znalazło w Polsce podatny grunt pod rozwój na tym terenie wiary. Religia kształtowała Polską kulturę i tożsamość. Andrzej Duda podkreślił, że przez chrzest integracja Polski i Europy miała też kierunek zwrotny.

Nie tylko Polska korzystała z dziedzictwa Europy, ale i Europa, po stosunkowo niedługim czasie, mogła skorzystać z rozwijających się w Polsce prądów myślowych. Odnosząc się do jednego z tematów zjazdowych prezydent wskazał, że pytanie o to, czy jesteśmy wolni, trzeba rozumieć na dwóch płaszczyznach. Wolność trzeba rozumieć zarówno instytucjonalnie, jak i duchowo – Patrząc na historię Polski odzyskanie wolności politycznej było możliwe wyłącznie dzięki temu, że ta wolność była w nas – powiedział prezydent Duda i wskazał, że wolność nie oznacza tego, że można robić to, co się chce, ale zakłada odpowiedzialność. – Człowiek wolny musi mieć poczucie odpowiedzialności i pełnionej misji, niezależnie od tego, na jakim poziomie jest ona realizowana – powiedział prezydent.

Prezydent zaakcentował, że Mieszko I zdecydował się przyjąć chrześcijaństwo nie tylko z przyczyn duchowych, ale także organizacyjnych. – Chrześcijaństwo zawiera niezwykły element porządkujący nie tylko życie, ale też państwo, ponieważ wprowadza konkretne zasady – podkreślił Duda. Prezydent odwołał się również do aktualnych problemów Starego Kontynentu. – Trzeba sobie zadać pytanie: gdzie dzisiaj jest Europa? – zapytał prezydent i wskazał, że doktryna europejska oparta jest na chrześcijańskiej nauce społecznej i nauczaniu papieży. – Niektórzy próbują dokonać w Europie pewnego rodzaju rozerwania: z jednej strony zostawić to co najlepsze, odrzucając fundament, na którym zostało wszystko zbudowane – wskazał. – Wyrzeczenie się tego wszystkiego, co związane jest z Dekalogiem i wartościami chrześcijańskimi, co niesie za sobą chrzest, nie prowadzi do niczego dobrego – powiedział prezydent, wskazując, że historia niejednokrotnie uczyła nas, że źle pojmowana wolność może prowadzić do zagłady.

Przestrzegł również przed bezkrytycznym przyjmowaniem tego, co daje współczesna Europa. Wskazał, że nie wolno uciekać od konsumpcjonizmu, ale nie można też mu bezgranicznie udawać. – Musimy patrzeć i na nas i na Europę w sposób wyważony. Nie możemy bać się mówić o swoich wartościach i nie bać się ich bronić – podkreślił prezydent.
Prezydent Andrzej Duda zainaugurował odbywający się od piątku (11 marca) do niedzieli
(13 marca) w Gnieźnie X Zjazd Gnieźnieński. Przemówienia otwierające zjazd wygłosili również Prymas Polski abp Wojciech Polak oraz prezes Polskiej Rady Ekumenicznej prawosławny abp Jeremiasz, a także Marta Titaniec, przewodnicząca Komitetu Organizacyjnego X Zjazdu.

Po południu prezydent spotka się ze zwierzchnikami i reprezentantami Kościołów chrześcijańskich uczestniczących w Zjeździe. Otworzy również wystawę „Chrzest – św. Wojciech – Polska. Dziedzictwo średniowiecznego Gniezna”, przygotowaną przez Muzeum Początków Państwa Polskiego we współpracy z Archiwum Archidiecezjalnym w Gnieźnie i Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej. X Zjazd Gnieźnieński odbywa się pod hasłem „Europa nowych początków. Wyzwalająca moc chrześcijaństwa”. Z tegorocznym wydarzeniu bierze udział 60 prelegentów z 10 krajów, m.in. Prymas Polski abp Wojciech Polak, kardynałowie Kazimierz Nycz i Luis Antonio Tagle z Filipin, Nuncjusz Apostolski w Polsce, zwierzchnik Kościoła i Greckokatolickiego abp Światosław Szewczuk z Ukrainy.

Co wiemy a czego nie wiemy o Marszałku?

pilsudski

19 marca przed II wojną światowa był ważnym dniem w naszym kraju.
We wspomnienie św. Józefa imieniny obchodził (a z nim cała Polska) marszałek Piłsudski. Pochylmy się zatem raz jeszcze nad jego osobą…

Józef Piłsudski jest tak znaną i ważną osobą w historii Polski, że jego biografię poznali niemal wszyscy. Przynajmniej w części. Zwłaszcza w tej, która dotyczy politycznej i wojskowej drogi marszałka ku niepodległej Polsce. Jednak jest w jego życiorysie wiele wydarzeń, które często są zapomniane lub pomijane. A często to właśnie one pomagają zrozumieć jego życiowe wybory.
Zacznijmy od jego rodziny. Szlachetnie urodzony Józef był czwartym z dwanaściorga dzieci państwa Piłsudskich. Oczywiście, tym najbardziej znanym, ale swoje miejsce w historii mają również jego bracia. Starszy, Bronisław – konspirator, zesłaniec, ale także etnograf zajmujący się kulturami oraz ludami Dalekiego Wschodu. Młodszy, Jan, był z kolei prawnikiem, urzędnikiem państwowym, posłem, a w latach 1931-32, ministrem skarbu. Nie można też zapominać o tym, że matka braci Piłsudskich, Maria, pochodziła ze znakomitego rodu Bilewiczów. Z kolei ojciec, Józef Wincenty, w czasie powstania styczniowego, został mianowany komisarzem powstańczych władz w powiecie kowieńskim.

Bracia Piłsudscy, Józef i Bronisław, jeszcze raz wspólnie zapisali się w historii. Brali udział w przygotowaniach do zamachu na cara Aleksandra III (w tych samych przygotowaniach brał również udział… brat Lenina!). W tym przypadku dużo większą rolę odgrywał starszy z braci. Przepłacił to długoletnim zesłaniem na Syberię. Podobny los spotkał i przyszłego współtwórcę odrodzonej Rzeczpospolitej, ale w jego przypadku było to zaledwie pięcioletnia zsyłka. Lecz właśnie to wydarzenie rozpocznie konspiracyjną i niepodległościową drogę Józefa Piłsudskiego, a jej zwieńczeniem będzie przywrócenie na mapy Europy Państwa Polskiego. Działalność w ruchu socjalistycznym, bycie jednym z liderów PPS to tylko jedna strona jego politycznej karty. Po drugiej było czynne zaangażowanie się w akcje bojowe. Współtwórca Organizacji Bojowej PPS zasłynął zwłaszcza zuchwałą akcją pod Bezdanami. Grupa dowodzona przez Piłsudskiego obrabowała rosyjski pociąg pocztowy (pieniądze te były potrzebne organizacji, aby mogła prowadzić działalność niepodległościową). Co ciekawe, w akcji tej wzięło udział czterech późniejszych premierów Polski – właśnie Piłsudski, ale także Walery Sławek, Aleksander Prystor oraz Tomasz Arciszewski. Pomagała mu również przyszła żona, Aleksandra Szczerbińska.

W swojej działalności konspiracyjnej Józef Piłsudski otarł się także o obce służby specjalne. Lata 1904-1905 to czas wojny między Rosją a Japonią. Wielu Polaków wiązało z nią wielkie nadzieje. Tajne relacje z japońskimi służbami utrzymywał i Piłsudski. W zamian za informacje o tym, co się dzieje na terytorium Rosji, on i jego współpracownicy otrzymywali fundusze, które mogli przeznaczyć na bieżącą walkę z caratem. Sytuacja powtórzyła się również później. Tym razem Józef Piłsudski zdecydował się na współpracę z wywiadem Austro-Węgier. Współpracę z obcymi służbami traktował Piłsudski jako środek do celu, jakim ostatecznie było odzyskanie przez Polskę niepodległości.

Najbliżsi współpracownicy

Warto pamiętać, że wiele osób, które zrobiły karierę w II Rzeczpospolitej, piastowały najważniejsze urzędy, poznały się z Piłsudskim właśnie w czasach walki o wolność. Tak było choćby w przypadku Walerego Sławka, Stanisława Wojciechowskiego, Kazimierza Sosnkowskiego, Edwarda Rydza-Śmigłego, Józefa Becka, Jędrzeja Moraczewskiego czy Ignacego Daszyńskiego. Nie wszyscy byli jego stronnikami przez cały okres II RP, ale ich losy połączyły się na wiele lat przed odzyskaniem niepodległości.

Wojsko

Ukochana pasja marszałka. Kolejne akcje bojowe w konspiracji, a potem tworzenie organizacji paramilitarnych aż po utworzenie Legionów Polskich. Wszystkie te etapy, krok po kroku, prowadziły do odrodzenia polskiej armii. Kulminacją jego kariery wojskowej był nie tylko stopień marszałka, ale przede wszystkim trwająca w latach 1919-1920 wojna polsko-bolszewicka. Jej zwieńczeniem był sukces polskich oddziałów pod w bitwie warszawskiej, przez przeciwników marszałka nazwanej „cudem nad Wisłą”. Choć o autorstwo planu kontruderzenia na wojska bolszewickie znad Wieprza spór trwa do dziś (dużą rolę z pewnością odegrał tu doświadczony oficer sztabowy – gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski), to jednak bez charyzmatycznego przywódcy Polakom mogłoby się nie udać uratować Europy przed falą komunizmu nadciągającego na bagnetach Armii Czerwonej.

Choć militarnie wygrana, to jednak wojna z bolszewicką Rosją wcale nie okazała się być sukcesem politycznym. Kulisom walk oraz politycznych rozgrywek, jakie miały miejsce w latach 1919-1920 obszerną książkę poświęcił Piotr Zychowicz. I stawia w niej odważną tezę – Piłsudski mógł ostatecznie dobić leninowską Rosję, ale tego nie zrobił a późniejszy traktat ryski był zaprzepaszczeniem militarnego zwycięstwa. Innym ważnym momentem w biografii Józefa Piłsudskiego, kiedy wojsko okazało się być kluczowe, był przewrót majowy. W maju 1926 roku żołnierze, kolejny raz w swojej większości stanęli po stronie Komendanta. Całkowitą kontrolę nad nim zachował aż do swojej śmierci w 1935 roku. Choć nie wszyscy o tym pamiętają, w 1921 roku we Lwowie miał miejsce nieudany zamach na życie ówczesnego Naczelnika Państwa. Jego organizatorami byli ukraińscy nacjonaliści. W stronę jadącego otwartym samochodem Piłsudskiego wystrzelono trzy razy. Kule szczęśliwie ominęły marszałka, ranny jednak został wojewoda lwowski, Kazimierz Grabowski.

Choć najczęściej Józef Piłsudski pamiętany jest właśnie z roli Naczelnika Państwa, to w czasach II Rzeczpospolitej piastował różne funkcje. Był między innymi dwukrotnie premierem. Po raz pierwszy na czele rządu stał w lata 1926-1928. Potem na krótko powrócił w roku 1930. Co więcej, 31 maja 1926 roku Zgromadzenie Narodowe wybrało go prezydentem. On jednak tego urzędu nie przyjął. Ostatecznie głową państwa został Ignacy Mościcki. Po przewrocie majowym nieprzerwanie piastował dwie funkcje – ministra spraw wojskowych oraz Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Choć formalnie czołowe urzędy sprawowali inni, to jasne było, że kreatorem polityki jest właśnie Pierwszy Marszałek Polski. Co więcej, w podejmowaniu decyzji politycznych nierzadko pomagała mu jedna z jego pasji, czyli pasjans.

Cięty język marszałka

Józef Piłsudski słynął z ciętego języka. To z pewnością jedna z pozostałości jego długotrwałego związku z wojskiem. Swoim politycznym rywalom nie szczędził ostrych słów. Nie wszystkie nadają się do tego, by je cytować, ale kilka z jego wypowiedzi na trwałe zapisały się w historii. „Ni z tego ni z owego mamy Polskę na pierwszego”, „Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska” czy „Polska to obwarzanek: Kresy urodzajne, centrum – nic” – te wypowiedzi stały się niemal kultowe. Ale nie brakowało i tych bardziej dosadnych. Przypomnijmy tylko dwa stwierdzenia: „Wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić” – które padło z jego ust w 1918. „Ja tego nie nazywam Konstytucją, ja to nazywam konstytutą. Wymyśliłem to słowo, bo ono najbliższe jest do prostituty. Pierdel, serdel, burdel” – mówił z kolei o sytuacji w kraju.

W czasach PRL postać Józefa Piłsudskiego była szkalowana lub pomijana milczeniem. Mimo to, sympatia do marszałka odziedziczona po czasach II RP nie słabła. Co ciekawe, jak pisał w swojej książce Paweł Kowal, pewien kompleks związany z osobą Piłsudskiego i jego osiągnięciami miał… gen. Wojciech Jaruzelski, który w pewnym sensie kreował się na nowego Piłsudskiego. Jednak apogeum kultu Marszałka przypadło na ostatnie lata poprzedzające wybuch II wojny światowej. Już sam pogrzeb i czas żałoby narodowej był okresem wielkiej manifestacji narodowej. Pochówek na Wawelu, mauzoleum, w którym obok ciała matki spoczęło też, w kryształowej urnie, jego serce – to był tylko początek. Zresztą ten właśnie nagrobek zdobią cytaty z ulubionego pisarza marszałka – Juliusza Słowackiego.

To dzięki Piłsudskiemu do kraju sprowadzono szczątki wieszcza i w 1927 roku w niezwykle uroczysty sposób pochowano na Wawelu. Sam Piłsudski, nawet po śmierci, wciąż pozostał ikoną rządów sanacji. Przez jednych wielbiony, przez innych – znienawidzony. Jego portrety wisiały w urzędach. Był patronem niezliczonej ilości organizacji, ulic, szkół itd. Co więcej, od 1938 roku jego dobrego imienia strzegła specjalna ustawa. Za jej naruszenie można było trafić do więzienia na pięć lat.

„Pusty śmiech mnie bierze…”

Choć był poważnym przywódcą i wojskowym, to jednak warto pamiętać, że Józef Piłsudski był też człowiekiem o sporym poczuciu humoru. Niech świadczy o tym choćby słynne nagranie z roku 1924, w którym zastanawia się, co stanie się z jego nagranymi słowami. „Pusty śmiech mnie bierze, że ten biedny mój głos, ode mnie oddzielony, przestał nagle być moją własnością i należy już, nie wiem do kogo, nie wiem do czego: do trąby czy do jakiegoś akcyjnego towarzystwa” – mówi. Wojsko i konspiracja, które ukształtowały go w znaczącym stopniu, sprawiły również, że żył on skromnie, bez przepychu. Nie przepadał również za uroczystościami czy balami. Palił sporo papierosów, pił mocną i słodką herbatę, nie przepadał za alkoholami. Przez bliskich i współpracowników nazywany był Dziadkiem, Ziukiem albo Komendantem, a on sam zwracał się do nich per „dziecko”.

Trudne decyzje podejmować pomagał mu nie tylko wspomniany już pasjans, ale także samotne spacery i modlitwy do Matki Boskiej Ostrobramskiej. Choć akurat sprawę religii zdarzało mu się traktować dosyć instrumentalnie – dwukrotnie zmieniał bowiem wyznanie (z katolickiego na luterańskie i później z luterańskiego na katolickie). Za każdym razem ze względu na swoją wybrankę. A i w sprawach sercowych nie był osobą zbyt stałą. O jego romansach plotkowała chwilami cała Polska. Ojcem natomiast został po raz pierwszy dopiero w wieku 51 lat!

Taki właśnie był Marszałek – mąż stanu, ale też człowiek z krwi i kości; obdarzony wieloma talentami, ale posiadający również swoje wady. Jak każdy człowiek.

ks. Rafał Zyman

Bohaterowie Wyklęci a „bohaterowie” III RP

lalek-150x200

W tym roku Dzień Pamięci o żołnierzach niepodległościowego podziemia przypada w szczególnym czasie – gdy potwierdza się, że to właśnie nasze, prawicowe odczytywanie kulis powstania III RP było prawdziwe, gdy potwierdza się, że „demokratyczna opozycja” knuła z władzami PRL, zarówno tajnymi jak i jawnymi. Po raz kolejny uświadamia to nam, jak bardzo różnili się bohaterowie z lasu od „bohaterów” zza Okrągłego Stołu.

Czczeni przez młode pokolenie Żołnierze Wyklęci w większości pozostawali ludźmi niezłomnymi – za wolną Polskę oddawali życie. Spóźnione, lecz całkowicie zasłużone honory odbierają już w zaświatach – ci bowiem, którym udało się dożyć naszych czasów, stanowią tylko nieliczną garstkę spośród wszystkich antykomunistycznych partyzantów. Honorów nie zaznało jednak również wielu „Wyklętych”, którzy doczekali powołania III RP. Musiały minąć dwie dekady wolnej rzekomo Polski, by zbyt długo pozostający u władzy postokrągłostołowcy dopuścili do ustanowienia dnia pamięci o Nich. Przez cały ten czas inspirowane esbecką twórczością ataki na Leśnych nie osłabły, a ich prześladowcy śmiali się im w twarz, trwając w służbach, okupując stanowiska ministerialne czy pobierając sowite emerytury.

Kult „Żołnierzy Wyklętych” zrodził się jednak sam, w pokoleniu ich wnuków i prawnuków. Jego państwowe usankcjonowanie przez Lecha Kaczyńskiego (co pozostanie główną zasługą prezydenta) wynikało między innymi właśnie ze społecznego zapotrzebowania. Jakże inaczej było z „bohaterami” Okrągłego Stołu! Postkomunistyczna propaganda przez całe lata tłukła nam do głów, nie tylko w mediach elektronicznych i drukowanych, ale i na uczelniach oraz w szkolnych podręcznikach, że Michnik, Mazowiecki, Kuroń, Geremek i im podobni, to jedni z największych ludzi w dziejach świata. Każda polemika z poglądami tych świeckich świętych określana była natychmiast mianem „szargania autorytetów”.

Autorytetów?

Warto przypomnieć stosunek niektórych „bohaterów III RP” do polskich bohaterów.

Zacznijmy od Jacka Kuronia. Gdy zabijano Hieronima Dekutowskiego ps. „Zapora”, Kuroń zostawał działaczem Związku Młodzieży Polskiej indoktrynującego młodych Polaków w duchu wściekłego stalinizmu. Kilka miesięcy po zamordowaniu Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszka”, Kuroń zaczął tworzyć komunistyczne harcerstwo, by nadal wykuwać elity nowego, czerwonego państwa. Parę miesięcy później wstąpił do PZPR. Po latach Kuroń w spektakularny sposób opuścił partię i przesiedział swoje w więzieniu. Przy Okrągłym Stole grał pierwsze skrzypce. Po 1989 roku wraz z Jackiem Żakowskim opublikował książkę, w której szkalował m.in. dobre imię Józefa Kurasia, ps. „Ogień”, powielając kłamstwa fabrykowane na jego temat przez komunistycznych specjalistów do spraw dezinformacji.

Ciekawa jest także biografia Bronisława Geremka, niemal idola dla każdego koncesjonowanego speca ds. polityki międzynarodowej III RP. Gdy tworzyły się pierwsze leśne oddziały walczące z komunistami, Geremek wstępował do mającego również leśne tradycje (ale po drugiej stronie barykady) Związku Walki Młodych. Kilka miesięcy po zamordowaniu kapelana „Wyklętych”, księdza Gurgacza, Geremek przystąpił do organizacji skupiającej faktycznych zleceniodawców mordów na partyzantach – Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Gdy trwały poszukiwania ostatnich ukrywających się żołnierzy niezłomnych, młody historyk otrzymał propozycję opowiadania o historii w reżimowej telewizji, na którą skrzętnie przystał.

Ikoną III RP pozostaje jednak w pierwszej kolejności Tadeusz Mazowiecki – to przecież jego gest (wykonany na mównicy sejmowej w 1989 roku) zdobi okładki setek polskich książek. Mazowiecki nigdy do PZPR nie wstąpił, mimo tego wiele lat spędził w strukturach bliskich partii. Gdy rodzina generała Emila Fieldorfa „Nila” pisała list z rozpaczliwą prośbą o ułaskawienie żołnierza, Mazowiecki wydawał rozmaite broszury i książeczki – choćby „Wróg pozostał ten sam”. „Gdybyśmy przeglądnęli kroniki procesów członków organizacji podziemnych (…) spotkalibyśmy ludzi, którzy z całym cynizmem i premedytacją mordowali swych towarzyszy, kiedy uznali ich za niebezpiecznych” – pisał w przygotowanej wraz z Zygmuntem Przetakiewiczem publikacji. W swoim tekście Mazowiecki próbował dowieść, że koncepcja drugiego wroga, którym mieli być komuniści, jest wytworem „antykomunistycznej propagandy Zachodu” i wiary w szybkie nadejście III Wojny Światowej.

Późniejszy premier potępiał też kwestionowanie „postępowych” reform społecznych wyjaśniając, że „byłoby jakąś ahistoryczną, sentymentalną ckliwością nie widzieć tego, że każda wielka przemiana dziejowa pociąga za sobą ofiary także w ludziach”. Ciężko nie przypomnieć także innego tekstu Mazowieckiego, zatytułowanego „Wnioski”, a opublikowanego w 1953r. we „Wrocławskim Tygodniku Katolickim”, przyklaskujący oskarżycielom biskupa Kaczmarka podczas jego pokazowego procesu. Gdy mordowano ostatniego ukrywającego się Żołnierza Wyklętego, Józefa Franczaka ps. „Lalek”, Mazowiecki od dwóch lat zasiadał w Sejmie PRL. Posłem pozostał jeszcze przez dwie kadencje.

Nie sposób przecenić także roli, jaką w negowaniu kultu bohaterów odegrał Adam Michnik, kolejny uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Szef „Gazety Wyborczej” jest o pokolenie młodszy od wcześniej wspomnianych „bohaterów”, a swą cegiełkę do procesu oczerniania niepodległościowego podziemia rozpoczął już jako rządca dusz III RP (choć jego rodzina przyłożyła się do bezpośredniego eliminowania „wrogów ludu”). To dowodzony przez niego dziennik stoi na czele frontu walki z pamięcią o bohaterach, to podlegli Michnikowi dziennikarze od lat starają się relatywizować prawdę o ówczesnej walce dobra ze złem. To wreszcie pismo Adama Michnika wylansowało na „autorytety moralne” nie tylko „nawróconych” jeszcze przed 1989 r. PZPR-owców, ale i bezpośrednich przeciwników Leśnych, jak chociażby Zygmunta Baumana, oficera dowodzącego oddziałami, które tropiły i zabijały antykomunistycznych partyzantów Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Mazowiecki, Kuroń, Geremek, tak samo jak Wojciech Jaruzelski doczekali się pogrzebów z państwowymi honorami. Ich kult próbowano nam narzucić przez długie lata. Tysiące Żołnierzy Wyklętych, których czczą dziś rzesze młodych ludzi, wciąż spoczywa pod murami cmentarzy, w polach, lasach, bez krzyża czy pomnika. Śpią pod warstwą gaszonego wapna, wylewanego na nich przy poklasku niejednego z późniejszych „bohaterów” III RP.

Krystian Kratiuk

Kościuszko nigdy nie bał się nawet najsilniejszego wroga
kociuszko-500x375

Jeden z najwybitniejszych znawców Powstania Kościuszkowskiego, Wacław Tokarz, w związku ze 100-leciem śmierci Naczelnika w 1917 r. napisał: „Dzieje schyłku Rzeczypospolitej oraz początków Polski porozbiorowej przekazały nam tylko jedną postać, która zdołała zyskać powszechną, niepodzielną cześć współczesnych i zgodną jednolitą miłość potomnych, Tadeusza Kościuszkę, a przecież w tejże samej epoce, u boku nieraz Naczelnika siły zbrojnej narodowej, czasami i przerastając go swą rolą i znaczeniem w kraju, działali ludzie wcale niepośledniej miary”.

Powstaje pytanie, w czym leży źródło tej wyjątkowej, przerastającej wszystkich i wszystko popularności Kościuszki? Nie ulega wątpliwości, że olbrzymią sławę dała mu miłość ojczyzny i jego wierna służba jako Naczelnika siły zbrojnej w insurekcji 1794 r. Kościuszko był zdecydowanym zwolennikiem republikanizmu, wychowanym na ideach amerykańskich, które wywarły wyjątkowy wpływ na całą jego osobowość. Był również konsekwentnym rzecznikiem dokonania w Polsce szybkiej i daleko posuniętej reformy stosunków włościańskich. Te silne i trwałe dążenia wypływały niewątpliwie z chęci wzmożenia siły obronnej kraju i jego żywotności bojowej. Kościuszko być może zbyt naiwnie wierzył, że przeniesiony na grunt polski republikanizm amerykański odrodzi siłę rycerską naszej szlachty, porwie za sobą mieszczan, a zmiana stosunków włościańskich powiększy znacznie energię wojskową narodu.

W przeciwieństwie do innych wodzów z okresu powstania listopadowego, np. gen. Jana Zygmunta Skrzyneckiego, który wielokrotnie mówił: „ja drugich Maciejowic nie urządzę”, Kościuszko stworzył jasny program, by bić się i zwyciężyć. Był wtedy tylko żołnierzem Rzeczypospolitej myślącym o jej ratunku, przekazującym lojalnie sprawę przyszłego ustroju reprezentacji narodowej w późniejszym okresie.

Kościuszko nigdy nie bał się nawet najsilniejszego wroga. Nie bał się przegranej, nie unikał brania na siebie odpowiedzialności, jak również nie unikał zagrożenia odniesienia ran czy śmierci na polach Szczekocin (6 czerwca 1794 r.) i Maciejowic (10 października 1794 r.). Wielokrotnie mylił się przy podejmowaniu decyzji, ale jako naczelnemu wodzowi nigdy nie brakowało mu inicjatywy i niezmordowania w szukaniu rozstrzygnięć. Do celu nie szedł drogą na skróty, ale wytrwale i spokojnie po linii prostej.
Powstaje dość istotne pytanie, czy Kościuszko jako gorący republikanin mógł wierzyć np. Napoleonowi, który podeptał republikę, pogardził demokracją, okuł w kajdany rewolucję, a marzył jedynie o zdobyczach i imperialnym panowaniu nad światem.
Na pieczęci z okresu Powstania Kościuszkowskiego widniały hasła „Wolność, całość, niepodległość”. A więc walczył on o wolność wszystkich – znaczy to, że nie wyłączał zamieszkujących państwo polskie innych narodowości, co oczywiście było hasłem amerykańskim.

Do walki za tę wolność powoływał pod broń wszystkich bez różnicy religii i języka. Naczelnik walczył o całość ziem polskich, a nie tylko o ich część. Walczył także o niepodległość bez zastrzeżeń i ograniczeń, będąc raczej żołnierzem, nie dyplomatą. Tragizm jednakże polskiego narodu polegał na tym, że Kościuszko musiał walczyć nie z jednym wrogiem, ale z trzema. Jako naczelnik postępował z żołnierskim honorem, szanował nawet gwałtem wymuszone traktaty rozbiorowe. Takiego człowieka oskarżono o jakobinizm, osaczono jak dzikiego zwierza, by nie wypuścić z matni aż do ostatecznej klęski, więzienia i śledztwa.
Wszystkie odezwy Kościuszki zawierają niezwykle głębokie myśli, z których należałoby wyciągnąć aktualne wnioski. Zwróćmy więc uwagę na jego odezwę z 21 maja 1794 r. z okazji ustanowienia Rady Najwyższej Narodowej: „Nie może się naród ocalić bez rządu, lecz rząd nie może być czynnym bez zaufania, posłuszeństwa i gorliwości ludu”.

Wielokrotnie zwracano uwagę u Kościuszki na prostotę, dobroć i umiłowanie ojczyzny, a zwłaszcza wszystkich jej mieszkańców bez żadnej różnicy. „Wszyscy równi jesteśmy – pisze w jednym z listów – bogactwa i wiadomość czynią tylko różnicę”. W innym liście stwierdza: „wzbudzić trzeba miłość kraju w tych, którzy dotąd nie wiedzieli nawet, że ojczyznę mają”. Na szerokiej podstawie ludowej oświaty i narodowego uświadomienia chciał budować nową Polskę.

Nie kończy się ta miłość na Polakach jednej mowy i wiary. Każe mu ona miłować wszystkie ludy zamieszkujące ziemie polskie, jakiegokolwiek języka i wyznania, i domagać się dla nich wszelkiej sprawiedliwości i równych praw. A więc zapewnia – schizmatyków Rusinów, że „wszelkie swobody będą mieć wspólnie z nami” i zwraca się do nich: „nie trwóżcie się, aby różnica obrządku przeszkadzała nam kochać was jak braci”. Gdy Żydzi, jak mówi Kościuszko – „starozakonni pamiętni na ziemię, w której się urodzili” – chcą oddział żołnierzy uformować, nie gardzi nimi, lecz chwali ich gorliwość. Nikogo więc nie odpycha, ani panów – szlachty, ani mieszczan, ani włościan, ani schizmatyków, ani Żydów, wszystkich przygarnia i chciałby „uszczęśliwić”. W ciągu powstania wielokrotnie powtarza, „że my walcząc o wolność wszystkich ziemi naszej mieszkańców uszczęśliwić pragniemy”.

W czasie powstania pojęcie „obywatel” rozszerzyło się na mieszczan i w pewnym stopniu na chłopów, pojęcie „ojczyzna” zaczynało być wspólne dla wszystkich mieszkańców naszego kraju. Powstała stosunkowo sprężysta administracja, a kraj przywykł do zorganizowanego wysiłku i patriotycznego poświęcenia. Kształtować się poczęło nowe wojsko, złożone z przedstawicieli wszystkich klas i warstw, w którym służba, niezależnie od pochodzenia społecznego, miała zapewnić prawo posiadania ziemi. Nowo ukształtowane wojsko nabierało tradycji i wiary we własne siły.

Jeden z wybitnych współczesnych historyków, Tadeusz Rawski, w przepięknych słowach dokonał charakterystyki głównych cech Tadeusza Kościuszki jako patrioty, Polaka i wodza. Napisał: „Jako człowiek Kościuszko wyróżniał się swą prawością i poczuciem obowiązku obywatelskiego, zaletami niezbyt częstymi w życiu XVIII-wiecznej Rzeczypospolitej. Jako mąż stanu – wyczuciem potrzeb społecznych Rzeczypospolitej, przede wszystkim problemu chłopskiego, zrozumieniem, że pojęcie 'obywatel’ winno obejmować wszystkie klasy i warstwy narodu, przeniesieniem na szczebel państwowy zasad praworządności oraz bezkompromisowej postawy w sprawie niepodległości. Jako organizator – sprecyzowaniem realizowanej w praktyce koncepcji narodowego wojska, ściśle współdziałającego z ludnością cywilną. Jako taktyk – umiejętnością dowodzenia kruchą armią powstańczą. Racławice i Warszawa byłyby laurem dla każdego wielkiego wodza. Jako strateg – sprecyzowaniem i realizacją nowej w Rzeczypospolitej koncepcji wojny narodowej. Był uosobieniem nowych, pozytywnych wartości, które zaczęły wypierać stare dziedzictwo Polski szlacheckiej”.

Również niedawno zmarły historyk wojskowości okresu powstania kościuszkowskiego Zdzisław Sułek w znakomitym artykule Tadeusz Kościuszko – wódz i reformator społeczny wyrażał się z największym uznaniem o dokonaniach Naczelnika. Historyk ten napisał: „Tadeusz Kościuszko, Najwyższy Naczelnik pierwszego powstania polskiego, a następnie przez długie lata duchowy przywódca narodu, był nie tylko wybitnym wodzem, walczącym ofiarnie o niepodległość ojczyzny, ale także wielkim demokratą, niestrudzonym bojownikiem o zniesienie poddaństwa, pańszczyzny i uwłaszczenie mas chłopskich. Te dwie linie jego działalności zawsze splatały się z sobą nierozdzielnie. Rozumiał bowiem dobrze, że 'wolność nie może być obroniona, tylko ręką ludzi wolnych’. Walce o wolność – zarówno narodową, jak i społeczną – poświęcił całe swe życie”.

Strategię Kościuszki cechowały duża zaczepność i konsekwentne dążenie do zniszczenia siły wroga. Podległym sobie dowódcom polecał stale atakować i niepokoić przeciwnika, zadawać mu straty. Niezwykle ważną rolę w przebiegu działań wojennych odgrywała strategia wybuchów powstań w poszczególnych regionach. Wybuch powstania w Warszawie (17 kwietnia 1794 r.) ocalił w pewnym sensie korpus Kościuszki od zniszczenia w okresie poracławickim. Wybuch powstania wielkopolskiego (20 sierpnia 1794 r.) spowodował zaprzestanie oblężenia stolicy przez wojska pruskie i rosyjskie (5 na 6 września 1794 r.).

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze miesięcznika „WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”. Można go nabyć w naszym kościele.

Führer – reaktywacja!

germans-150x113

W tym samym czasie, gdy niemieccy politycy i niemieckie media atakują Polaków za brak miłości bliźniego w stosunku do tzw. uchodźców oraz za obalanie przez nowy rząd w Warszawie demokracji nad Wisłą i Odrą, sami Niemcy reaktywują ni mniej, ni więcej tylko… Adolfa Hitlera! Czynią to poprzez legalne, nieprawdopodobnie nagłośnione wydanie, na najwyższym poziomie edytorskim, wielkiego manifestu nazistowskiego „Mein Kampf”. Nie każdy wie, że jest to zarazem autobiografia Führera.

Książka zniknęła z księgarń już pierwszego dnia legalnej sprzedaży, czyli 8 stycznia br. Czterotysięczny nakład okazał się stanowczo za mały. Nic nie szkodzi, to było przewidziane. Jak Państwo dostaniecie ten „Wpis” do ręki, ukaże się już drugie wydanie „Mein Kampf”, które oficjalnie zapowiedziano na 18 stycznia br., chcąc uspokoić zdenerwowany rynek księgarski. W jakim nakładzie – nie podano; Instytut Historii Współczesnej (Institut für Zeitgeschichte) zdradził tylko, że długo przed ukazaniem się książki zebrano już 15 tys. zamówień. Wygląda więc na to, że obecnie zastosowano klasyczny chwyt marketingowy: dano najpierw tylko posmakować towaru, by zwiększyć nań apetyt. Apetyt musiał urosnąć olbrzymi, biorąc pod uwagę, że nie było w Niemczech gazety, stacji telewizyjnej czy radiowej, która nie doniosłaby o tym epokowym dla naszego zachodniego sąsiada wydarzeniu. Dwa starannie wydane tomy, a raczej grube tomiszcza – w sumie 1948 stron! – sporego, w zasadzie albumowego formatu (22,4 x 28,9 cm), zapakowane zostały w eleganckie etui. Niemiecka solidność widoczna już na pierwszy rzut oka.

Średni nakład – bo dla normalnej książki historycznej 4 tys. to nie jest nakład mały – okazał się też chwytem demagogicznym. Jeszcze przed świętami Bożonarodzeniowymi media za Odrą, zapowiadając niecierpliwie ukazanie się „Mein Kampf”, usiłowały bagatelizować to wydarzenie – nie rezygnując wszakże z jego relacjonowania – mówiąc i pisząc: czym tu się przejmować, przecież to tylko 4 tys. egzemplarzy, ledwie dla wybranych bibliotek i historyków starczy. Za najbardziej uniewinniającą okoliczność uznano zaś fakt, że „Mein Kampf” ukaże się jako „wydanie krytyczne”. Takie też się ukazało, co zostało wyraźnie zaznaczone na okładce pozbawionej zdjęcia Führera, zdobnej tylko samym liternictwem. Tak samo jest na otwierającej stronie tytułowej. Jednak na eksponowanej stronie przytytułowej jest już fotografia Wodza jak się patrzy: groźny, zdecydowany, z marsową miną, w pełni sił – nie jakiś wrak człowieka np. z podziemnego bunkra berlińskiego w maju 1945 r. Wydanie jest bez wątpienia krytyczne, opatrzono je aż 3700 przypisami ośmiu naukowców, z których czterech głównych słusznie znalazło się na okładce, bo wykonali olbrzymią pracę. Tylko co z tego?

Nie chcę przez to absolutnie powiedzieć, że przypisy są złe, że w jakimś stopniu wybielają Hitlera; zresztą i tak nie mógłbym tego powiedzieć, bo na razie ich jeszcze nie przeczytałem. Ale tu jest właśnie sedno sprawy: kto w ogóle je przeczyta poza specjalistami? Media niemieckie usiłują wmówić sobie, księgarzom i całemu światu, że te 3700 przypisów zostanie pochłonięte przez czytelników w pierwszej kolejności, choć i z praktyki, i z badań zachowań rynkowych wynika jednoznacznie, że przypisy są gremialnie pomijane! Co dopiero, jak ich jest prawie cztery tysiące… Czyżby Niemcy opracowali jakiś nowatorski sposób zmuszający do czytania przypisów? Tak więc de facto „eine kritische Edition” niewiele znaczy. Oryginał Hitlera (który stanowi wielką część nowego opracowania: 780 stron) pozostaje nietkniętym oryginałem również w wydaniu krytycznym. Ewidentnie więc coś innego jest przyczyną tak gwałtownego zainteresowania sztandarową, można powiedzieć podręcznikową książką nazistowską.Co?

Otóż Niemcy skończyli z polityką wstydu. Parszywy, totalnie antypolski trzyczęściowy film telewizyjny „Nasze matki, nasi ojcowie”, próbujący zrobić z katów ofiary II wojny światowej, był tego nader jaskrawym dowodem. Dowodem, któremu załatwiono rozpowszechnianie już w ponad 60 krajach! Mam nadzieję, że po obecnych zmianach sprawiedliwość dosięgnie również pana Brauna, byłego prezesa telewizji publicznej, który za pieniądze Polaków kupił te szkalujące nas kłamstwa i emitował w godzinach najlepszej oglądalności.
Oczywiście wydając „Mein Kampf” niemiecki instytut miał na celu tylko wypełnienie do końca luki w ocenie piśmiennictwa nazistowskiego – twierdzi szef IfZ Andreas Wirsching. Chcieliśmy Hitlera otoczyć – czyli jakby tymi przypisami odizolować. Instytut skasował w tym celu 500 tys. euro od rządu bawarskiego, który widocznie nie ma na co wydawać pieniędzy, mimo gwałtownego wzrostu kosztów związanych z tzw. uchodźcami. A przecież można ponad wszelką wątpliwość stwierdzić, że książka na siebie zarobi. Już dziś oferowana jest w internecie po – uwaga! – 499,90 euro! I mimo tego na stronie Amazonu musiano napisać, że aktualnie tytuł nie jest dostępny z powodu limitowanego nakładu.

Książkę w nakładzie 10 tys. egzemplarzy określa się już jako bestseller. Kilkadziesiąt tysięcy to hit. Byłyby to jednak śmieszne liczby dla Adolfa Hitlera, który do końca II wojny światowej sprzedał ni mniej ni więcej, tylko ponad 10 milionów egzemplarzy swego „dzieła” powstałego w połowie lat 1920. Pomijając wszystko inne, było to fantastyczne źródło zarobku dla autora. Czy „eine kritische Edition” osiągnie takie szczyty sprzedaży? Na pewno nie. Przed laty opowiadał mi pewien zasłużony literaturoznawca niemiecki, iż pamięta, jak przed wojną u nich w domu „Mein Kampf” leżał na poczesnym, widocznym miejscu. Kiedy wyraziłem zdumienie, że w rodzinie głęboko przywiązanej do wiary chrześcijańskiej i w sposób wprost ostentacyjny antyfaszystowskiej książka Führera cieszyła się takim szacunkiem, objaśnił mnie, że wszyscy tak robili. Ze strachu. Wystarczyło bowiem, że ktokolwiek z odwiedzających jakikolwiek niemiecki dom, nawet listonosz, zauważył, iż dana rodzina nie posiada „Mein Kampf” i doniósł o tym władzom – rewizja i dalsze kary były pewne. A kto raz znalazł się na liście Gestapo, mógł w każdej chwili skończyć w obozie koncentracyjnym. Nie w polskim, nie, w jak najbardziej niemieckim.

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze miesięcznika „WPiS – Wiara, Patriotyzm i Sztuka”dostępnym w naszym kościele.

Jak to Sowieci w Polsce gościli …

kj9bheffwbge8bjneb-150x100

Niedawno – 18 września – minęła 22. rocznica ostatecznego opuszczenia przez oddziały radzieckie terytorium naszego kraju. Tego dnia ostatni radziecki oficer odjechał z warszawskiego Dworca Centralnego gdzieś daleko na wschód. Przybliżmy więc wyrywkowo, czym dysponowali Sowieci stacjonujący w Polsce (jako Pólnocna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej).

Nietypowa narada

W oddziale Wojskowej Służby Wewnętrznej w Poznaniu 14 lipca 1972 r. odbyła się niezwykła narada na temat współdziałania w zakresie kontrwywiadowczej ochrony obiektów specjalnych Armii Radzieckiej na terenie PRL. Sowietów reprezentowali ppłk Iwan Szmilow i mjr Konstanty Szaro. Obaj z KGB. Polskę reprezentowało zaś kilku oficerów WSW. Chociaż delegacja wojskowych służb Polski Ludowej była trzykrotnie liczniejsza niż delegacja sowiecka, to nie ona nadawała ton spotkaniu. Przedstawiciele rodzimej bezpieki wojskowej mieli jedynie wysłuchać tego, co chcieli im przekazać Sowieci. I przystąpić do realizacji poleconych im zadań.

Sowieci nie płacą

Po krwawo stłumionym buncie robotniczym na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Sowieci dmuchali na zimne. Postanowili ponownie przystąpić do przeglądu stanu zabezpieczenia swoich włości w granicach komunistycznej Polski. Po raz pierwszy od czasu podpisania umowy z 25 lutego 1967 r. – o wybudowaniu na terenie PRL silosów atomowych – dwa z nich (Podborsko i Brzeżnica-Kolonia) znalazły się w rejonach wrzenia społecznego, jakie wówczas ogarnęło całe Wybrzeże. Sowietów bardzo to zaniepokoiło. Przedmiotem wspomnianego spotkania były przede wszystkim:
– Obiekt Nr „3001” w rejonie Białogardu (w okolicach wsi Podborsko), kontrwywiadowczo zabezpieczany przez kpt. Jegorowa i maskowany jako składnica artyleryjska.
– Obiekt Nr „3002” koło Wałcza (w rejonie wsi Brzeżnica-Kolonia) zabezpieczany przez starszego lejtnanta Krawieca, maskowany jako jednostka pancerna.

Poza rejonem wrzenia społecznego znajdował się natomiast Obiekt Nr „3003” koło Zielonej Góry (w rejonie wsi Templewo) zabezpieczany przez starszego lejtnanta Mizyha, maskowany jako jednostka lotnicza.
Wspomniane obiekty zostały wybudowane w latach 1967-1969 siłami trzech pułków inżynieryjno-budowlanych – z Gdyni, Piły i ze Szczecina – oraz pułku budownictwa łączności ze Zgierza. Władze PRL wyasygnowały na ten cel przeszło 180 mln zł, Sowieci ze swojej strony nie dołożyli ani grosza. Jednostki budowlane, jakie wzięły udział w tym przedsięwzięciu, wymieniłem nie bez przyczyny. Zanim przystąpiły do zleconych im prac, całe stany osobowe zostały wielokrotnie sprawdzone przez PRL-owską i sowiecką bezpiekę wojskową. Trwała nieustająca selekcja, żołnierzy prześwietlano do kilku pokoleń wstecz. Wznosząc silosy jądrowe, budowlańcy wojskowi nie byli wtajemniczani w to, co faktycznie budują, wmawiano im, że to magazyny i składy wojskowe. Od tego momentu mogli zapomnieć, jak wyglądają wyjazdy poza granice PRL, chociażby na wakacje do bratnich demoludów, nie wspominając nawet o Zachodzie. Organa WSW pilnowały każdego z tych ludzi. Dzisiaj już wiemy, że Sowieci zgromadzili na terenie PRL 168 ładunków nuklearnych, z tego 90 proc. było większej mocy od tych, które zostały zrzucone na Nagasaki i Hiroszimę. Miały one utorować Sowietom drogę na Zachód. Czekano tylko na odpowiedni moment, na szczęście ten jednak nie nadszedł.

W nowych okolicznościach – po wydarzeniach na Wybrzeżu – Sowieci zażyczyli sobie wzmożonej ochrony silosów przez PRL-owską bezpiekę wojskową. Służba ta w całości była spenetrowana przez KGB, na kierowniczych stanowiskach w WSW tkwili nadal dawni wychowankowie stalinowskiej zbrodniczej Informacji Wojskowej. Nie ma się więc co dziwić, że życzenie sowieckich towarzyszy stało się rozkazem. Nie dowierzając jednak polskim czekistom, Sowieci wyznaczyli im nadzorcę, którym został szef KGB z Bornego Sulinowa płk Pankratow. Jednocześnie Sowieci postanowili poszerzyć sferę swych wpływów na otoczenie silosów atomowych, co oznaczało, że od tej pory mieli w towarzystwie oficerów WSW brać czynny udział w rozpracowywaniu mieszkańców najbliższych wiosek i miasteczek.

Co dalej ?!

Gdy padł system „importowanej sowieckiej szczęśliwości”, trzeba było coś zrobić z wymienionymi trzema dziurami w ziemi. Zapadła decyzja wyprowadzenia z terytorium Polski sowieckich baz rakietowo-technicznych oraz zakończenia „czasowej eksploatacji” obiektów „3001”, „3002” i „3003”. Brzmiało to tak, jakby Sowieci zamierzali tu jeszcze kiedyś wrócić. Powołano komisję na szczeblu Zarządu I Sztabu Generalnego WP, która wespół z szefostwem WSW i sowieckim Sztabem Generalnym dokonała – między 6 a 10 sierpnia 1990 r. – oględzin przekazywanych sowieckich zon atomowych. Zadaniem komisji było dokonanie oceny stanu technicznego oraz stopnia zużycia obiektów, a także określenie dalszego ich wykorzystywania. Z oceny komisji wynikało, że część techniczna obiektów była na poziomie bardzo dobrym i nadawała się do dalszej eksploatacji. Natomiast – jak to bywało także w pozostałych sowieckich garnizonach – cała infrastruktura wraz z budynkami mieszkalnymi wymagała generalnego remontu. Ustalenia te miały stanowić podstawę do rozliczeń ze stroną sowiecką. Nie dość, że to strona polska wyłożyła ponad 180 mln zł, to jeszcze teraz Sowieci rościli sobie jakieś pretensje finansowe za pozostawiane mienie. Po przejęciu pełnych trzech kompleksów atomowych nowe polskie władze zaczęły się zastanawiać, co właściwie mają z nimi zrobić. Sowieci oczywiście zabrali wszystkie pociski atomowe, pozostawili tylko puste bloki garnizonowe. W końcu postanowiono, że w tych miejscach powstaną:
– Na dawnym obiekcie „3001” – Podstawowe Stanowisko Dowodzenia Pomorskiego Okręgu Wojskowego do kierowania obroną Wybrzeża RP.
– Na „3002” – Zapasowe Miejsce Pracy POW lub Stanowisko Dowodzenia Armii, Korpusu albo Zapasowe Stanowisko Dowodzenia Armii, Korpusu.
– Na „3003” – Zapasowe Stanowisko Armii lub stałe obozowisko zgrupowań rozpoznawczych albo koszary Ośrodka Szkolenia Poligonowego Wojsk Lądowych.

Miejsca te miały być jednocześnie objęte ochroną kontrwywiadowczą jako obiekty I grupy pod względem zagrożenia wywiadowczego. Jednocześnie komisja poleciła przeprowadzenie sprawdzenia radioaktywnego w pomieszczeniach sztabowych i części technicznej obiektów, gdyż obawiano się napromieniowania. Strona polska przejęła między innymi schrony specjalne, budynki koszarowo- służbowe i mieszkalne oraz socjalno-kulturalne, komunalne, jak również składy, magazyny, budynki garażowe, techniczne i wyposażenie gospodarcze. Protokół przekazania sporządzono w językach rosyjskim i polskim, w dwóch egzemplarzach każdy. W imieniu rządu ZSRS podpisał go marszałek Jazow, a w imieniu rządu III RP minister obrony narodowej admirał Piotr Kołodziejczyk. Co się ostatecznie stało z byłymi sowieckimi silosami atomowymi? Aby się tego dowiedzieć wystarczy obejrzeć zdjęcia dostępne w Internecie. Obiekty te – wybudowane takim nakładem sił i środków – nigdy nie spełniły swoich funkcji (w sumie na szczęście) i obecnie przedstawiają historyczny obraz upadłego, ekspansywnego sowieckiego imperium.

Autor: Lech Kowalski
Wstęp i korekta: ks. Rafał Zyman

Refleksje świętokrzyskie

Jak zawsze krótko – trzy myśli, niczym trzy kamienie rzucone w taflę jeziora; myśli z rekolekcji kapłańskich A.D. 2015.

Właśnie wróciłem z rekolekcji, które odbywałem w urokliwych Górach Świętokrzyskich, krainie dzieciństwa Żeromskiego i nieskażonej przyrody. W czasie wolnym, o ile pogoda pozwalała, wędrowałem sobie niekiedy po okolicy. Podczas jednego z takich spacerów dotarłem pod dobrze mi znany pomnik (gdzie – nie powiem, bo to nie jest akurat istotne). Monument ten od strony artystycznej bardzo mi się podoba – jest surowy, prosty, czytelny.

Jedyne, co mnie zawsze w nim bolało (oprócz łba czerwonoarmisty), to napis u podstawy pomnika: „Bohaterom walk w latach 1939-1945 o wyzwolenie narodu polskiego spod hitlerowskiej okupacji partyzantom ziemi kieleckiej W XX ROCZNICĘ POWSTANIA PPR społeczeństwo kielecczyzny, rok 1962″. Oczywiste jest, która część napisu budziła moje obrzydzenie. Napisałem „budziła”, bo czyjaś ręka dłutem (a może młotkiem?) skuła tę niechlubną rocznicę powstania tejże niechlubnej partii. Patrząc na to dzieło pomyślałem – NARESZCIE! Nareszcie ktoś wziął sprawy w swoje ręce i nie czekając na niemrawe i historycznie upośledzone władze lokalne sam skuł tę szpetotę (w wyniku czego reszta napisu jest do zaakceptowania).

Jestem więcej niż pewien, że zrobił to jakiś młody człowiek. Bo tylko młodzi ludzie rwą się w naszym kraju do rozliczania trudnej, często haniebnej przeszłości. Znak czasu.
Niestety łeb czerwonoarmisty został – pewnie dlatego, że jest za wysoko, jakieś 5 metrów od podstawy pomnika…

I kolejny signum temporis – nieopodal tego pomnika stoi sobie odremontowana ostatnio kapliczka. Ot, kapliczka, jak kapliczka – nic to niezwykłego w Górach Świętokrzyskich. Zajrzałem do wnętrza: wystrój typowy – prosty ołtarzyk, krzyż, kilka świętych obrazów (bynajmniej nie upajających artyzmem). Ale na podłodze ktoś położył dywanik przedstawiający… meczet. Pomyślałem sobie – wymowne – żeby podejść do ołtarza, trzeba przejść po islamskim „kobiercu”. Może to zwykły przypadek – ktoś miał dywanik na zbyciu, to dał do kapliczki. A może wcale nie przypadek… Taki kolejny znak czasu. Król Jan III Sobieski byłby dumny.

I ostatnia myśl, tym razem ściśle teologiczna. Na swoim rekolekcyjnym szlaku natknąłem się na mały parafialny kościółek. Bardzo urokliwy. Nad głównymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza świątyni znajdował się duży napis: „Brama Wiary”. Napis ten uświadomił mi, jak często my, ludzie wierzący, jakoś tak rutynowo i poniekąd bezwiednie, bezrefleksyjnie przekraczamy próg kościoła. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że wchodzimy w sferę sacrum, w przestrzeń świętą, bo przebywa w niej Święty Świętych. Nie wystarczy niedbałe przyklęknięcie i niechlujny znak krzyża (jakby odganianie muchy) i pogaduchy w kościelnych ławkach, co tam na wiosce słychać… Potrzeba wyciszenia serca i umysłu, bo z chwilą przekroczenia progu kościoła wchodzimy w inny wymiar, wchodzimy w bezpośrednią relację z Tym, który nas stworzył. Chyba zasłużył On na chwilę skupienia z naszej strony…

ks. Rafał Zyman

klasztor

Plany operacyjne Wojska Polskiego w 1939 r.

W 1939 roku Rzeczpospolita posiadała dwa plany operacyjne na wypadek wojny były to: Plan operacyjny „Zachód” oraz Plan operacyjny „Wschód”. W naszym kraju istniał także plan powszechnej mobilizacji określany jako Plan Mobilizacyjny „W”. Nazwa została zaczerpnięta od autora planu, którym był płk. Dypl Józef Wiatr. Plany te dotyczyły wojny na dwóch granicach ówczesnej II RP: wschodniej i zachodniej.

nac_kampania_wrzesniowa_970-500x376
Sztab Główny Wojska Polskiego uznał zwycięską wojnę polsko-bolszewicką z 1920r. za idealny wzorzec sztuki i teoretyki wojennej. Zakładano, że wszystkie kolejne konflikty i wojny będą się toczyć w podobny sposób. Wojna miała być wojną manewrową. Opcje wojny pozycyjnej polscy stratedzy wojskowi zgodnie odrzucali. Główną rolę w walce miały odgrywać jednostki kawalerii (w 1939 r. polskie oddziały kawalerii były jednymi z najliczniejszych w Europie), jednostki pancerne miały zająć się wsparciem piechoty przy rozbijaniu silnych ugrupowań wroga, lotnictwo zaś miało służyć w celach rozpoznawczych, a najważniejsza rola miała przypaść piechocie, która stanowiła główny trzon ówczesnego Wojska Polskiego. W okresie 20-lecia międzywojennego przywiązywano niestety zbyt mało uwagi kwestii lotnictwa, wojsk pancernych i łączności na polu walki.

Przykład wojny domowej w Hiszpanii powinien dać wiele do myślenia polskim strategom, ale jak wiadomo historia potoczyła się inaczej. W 1936 r. po objęciu stanowiska Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych przez Edwarda Rydza-Śmigłego Sztab Główny WP dokonał porównania armii ZSRR, Polski oraz Francji. Porównanie to pokazał, że polska armia jest przestarzała. Ustalono plan sześcioletni, który miał poprawić jej wyposażenie. Program ten był dość ubogi w porównaniu do europejskich standardów, ale biorąc pod uwagę polskie realia gospodarcze i tak ambitny. Z powodów finansowych plan modernizacyjny armii przedłużono o 4 lata. Pełną gotowość WP miało osiągnąć w 1946 roku. Potencjał polskiego przemysłu zbrojeniowego był spory, zawiodły jednak kwestie finansowe i polityczne. Napięta sytuacja polityczna w Europie po zakończeniu I wojny światowej zmusiła Sztab Główny WP do rozpoczęcia prac na planami operacyjnymi na wypadek wojny.

Plan operacyjny „Zachód”

Do momentu śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego w polskim Sztabie Głównym nie opracowano planów na wypadek wojny z Niemcami. Po objęciu dowództwa w Wojsku Polskim przez Edwarda Rydza-Śmigłego doszło do zmian i zaczęto opracowywać wstępnie plan operacyjny dotyczący wojny z III Rzeszą. Przygotowanie takiego planu powierzono generałom: Tadeuszowi Kutrzebie, Juliuszowi Rómmlowi, Władysławowi Bortnowskiemu oraz Leonowi Berbeckiemu. Sztab Główny rozpoczął oficjalne prace nad planem dopiero 4 marca 1939 r. Początkowo polscy stratedzy zakładali, że główne uderzenie dywizji niemieckich wyjdzie z terenu Prus Wschodnich i Pomorza przez Kutno na Warszawę, jednak po zajęciu Sudetów w 1938 r. założenie uległo zmianie i najbardziej liczono się z atakiem od strony Śląska. Pierwszy zarys Planu „Zachód” przedstawiono Sztabowi Głównemu 22 marca 1939r. Głównym z jego punktów było stoczenie bitwy granicznej przez jednostki wyznaczone do walk w tym rejonie. W razie przegranej plan przewidywał przegrupowanie się wojsk i wycofanie na nowe linie obrony na rzekach Wisła, San i Narew. Ostatnim bastionem WP miało być przedmoście rumuńskie, czyli obszar granicy między Węgrami i Rumunią. Założenia strategiczne przyszłego planu opierały się na przesłankach polityczno-ekonomicznych oraz wojskowych zawartych w „memorandum” gen. Tadeusza Kutrzeby, przedłożonego marsz. Rydzowi-Śmigłemu w 1938r. Przewidywano w nim, że do 1941 r. potencjał wojenny Niemiec będzie trzykrotnie wyższy od osiągniętego w tym samym czasie przez Polskę. W 1939r. Wojsko Polskie musi liczyć się z dwukrotną co najmniej przewagą Niemców, dlatego Plan „Zachód” miał czysto defensywny charakter i przewidywał dużą przewagę przeciwnika. Oceniano przy tym, że pomocy państw zachodnich nie odczuje się na froncie polskim zbyt szybko. Początkowy więc okres wojny Polska musi przetrwać w odosobnieniu.

Takie założenie rodziło konieczność obrony za wszelką cenę zachodnich obszarów kraju, najbardziej zasobnych pod względem ludzkim i materiałowym. Głównym warunkiem powodzenia planu miała być zbrojna pomoc Anglii i Francji. Te dwa kraje miały uderzyć na zachodnią granicę III Rzeszy, co miało odciążyć front w Polsce i pomóc w przegrupowaniu wojsk, a ostatecznie przyczynić się do pokonania wroga. Naczelne dowództwo polskie zamierzało bronić niezbędnych do prowadzenia wojny obszarów zadając Niemcom jak największe straty i wykorzystać sprzyjające warunki do przeciwuderzeń odwodami. Pierwotnie Plan „Zachód” zakładał podział WP na trzy grupy armii, ale ostatecznie dokonano podziału wojsk na armie, grupy operacyjne i odwodowe oraz w skład planu włączono odziały Korpusu Ochrony Pogranicza pod dowództwem gen. bryg. Wilhelma Orlik-Rückemanna.
Podział oddziałów WP wedle planu operacyjnego wyglądał następująco:
– Grupa „Grodno” – dowódca gen. brygady Józef Olszyna-Wilczyński,
– Samodzielna Grupa Operacyjna „Narew” – dowódca gen. bryg. Czesław Młot-Fijałkowski,
– Armia „Modlin” – dowódca gen. bryg. Emil Przedrzymirski-Krukowicz,
– Grupa Odwodów „Wyszków” – dowódca gen. bryg. Wincenty Kowalski,
– Armia „Pomorze” – dowódca gen. dyw. Władysław Bortnowski,
– Armia „Poznań” – dowódca gen. dyw. Tadeusz Kutrzeba,
– Grupa Operacyjna Odwodów „Kutno”,
– Armia „Łódź” – dowódca gen. dyw. Juliusz Rómmel,
– Armia „Kraków” – dowódca gen. bryg. Antoni Szylling,
– Armia „Karpaty” dowódca – gen. bryg. Kazimierz Fabrycy,
– Grupa Operacyjna Odwódów „Tarnów”,
– Armia „Prusy” dowódca – gen. dyw. Stefan Dąb-Biernacki.
Każdy z podanych oddziałów miał określony rejon działań. Sama nazwa mówiła o terenie działania. W skład Planu „Zachód” wchodziły również dwa plany dotyczące działania polskich okrętów wojennych na wypadek konfliktu z III Rzeszą.

Plan „Worek”

Plan ten dotyczył rozmieszczenia i zakresu działań pięciu okrętów podwodnych Marynarki Wojennej na Morzu Bałtyckim. Powstał w czasie tworzenie Planu Operacyjnego „Zachód” i był jego elementem składowym. Łodzie podwodne, których dotyczył ten plan to ORP „Orzeł”, „Żbik”, „Sęp”, „Wilk” oraz „Ryś”. Każdy z poszczególnych okrętów miał określony rejon działania na terenie Bałtyku:
• ORP „Orzeł” – Zatoka Gdańska, obszar Jastarnia – ujście Wisły,
• ORP „Wilk” – na zachód od linii działania „Orła”,
• ORP „Sęp” – teren na północ od Rozewia,
• ORP „Żbik” i ORP „Ryś” – w kierunku południowo-wschodnim od sektora „Sępa”.

Plan „Peking”

Plan „Peking” był jednym z elementów Planu „Zachód”. Nazwa planu pochodzi od nazwy stolicy Chin – taki właśnie kryptonim nadano w rozkazie. Dotyczył operacji wycofania Dywizjonu Kontrtorpedowców, który tworzyły 3 niszczyciele ORP „Błyskawica”, „Grom” i „Burza”. Plan tej operacji został stworzony, gdyż Sztab WP obawiał się szybkiego zniszczenia najlepszych okrętów Marynarki Wojennej RP. Uważano, że okręty należy wyprowadzić najlepiej przed wybuchem wojny z terenów Morza Bałtyckiego i wysłać je do Anglii, aby pomogły w późniejszych działaniach Royal Navy i uniknęły zniszczenia ze strony bombardowana niemieckiego. Plan wycofania okrętów obejmował trasę poprzez duńskie cieśniny Kattegat i Skagerrak, a następnie poprzez Morze Północne na wody terytorialne Zjednoczonego Królestwa.

Plan „Wschód”

Plan „Wschód” to pierwszy plan operacyjny stworzony po odzyskaniu niepodległości przez Polskę w 1918r. Był to plan wojny obronnej z elementami walki manewrowej przygotowany na wypadek wojny ze Związkiem Sowieckim. Po zwycięskiej wojnie polsko-bolszewickiej z 1920r. istniała obawa przed kolejnym konfliktem z komunistycznym sąsiadem. Prace nad planem trwały praktycznie przez cały czas istnienia II RP. Konflikt z ZSRR był uważany przez dużą część generałów za bardziej możliwy od konfliktu z III Rzeszą. Za czasów Józefa Piłsudskiego Związek Radziecki był uważany za głównego wroga naszego kraju. Jednakże do końca pierwszej połowy lat trzydziestych nie istniały sztywne założenia planu. Sztab Główny prowadził liczne analizy i działania wywiadowcze dotyczące Armii Czerwonej. Dopiero w 1936r. Generalny Inspektor Sił Zbrojnych marsz. Edward Rydz-Śmigły wydał rozkaz do rozpoczęcia głównych prac planistycznych. Podobnie jak w planie „Zachód” plan „Wschód” zakładał pomoc sił sojuszniczych w walce z wrogiem. Działania Wojska Polskiego miały tylko charakter obronny z elementami działań zaczepnych mających na celu spowolnienie marszu wrogich wojsk i zadania im jak największych strat. Główna linia obrony była wytyczona na największych rzekach wschodniej granicy państwa. Odcinki obrony podzielono dla określonych jednostek WP znajdujących się na granicy wschodniej. Podział organizacyjny WP dla planu „Wschód” wyglądał następująco:
• Armia „Wołyń” – planowany dowódca gen. dyw. Stanisław Burhardt-Bukacki,
• Armia „Wilno” – planowany dowódca gen. dyw. Stefan Dąb-Biernacki,
• Armia „Baranowicze” – planowany dowódca gen. dyw. Tadeusz Piskor,
• Armia „Podole” – planowany dowódca gen. dyw. Kazimierz Fabrycy,
• Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie” – planowany dowódca gen. bryg. Emil
Krukowicz-Przedrzymirski,
• Korpus Ochrony Pogranicza – planowany dowódca gen. bryg. Wilhelm Orlik-Rückemann,
• Armia „Lwów” – armia rezerwowa,
• Armia „Lida” – armia rezerwowa.

Wnioski

Plany operacyjne stworzone w Wojsku Polskim w dwudziestoleciu międzywojennym nie są tą częścią naszej historii, która jest szeroko znana. Warto wspominać o mniej znanych faktach, aby nie popadły całkiem w niepamięć. Plany obrony Rzeczypospolitej miały swoje wady i zalety. Rozstrzygnięcia w tej sprawie są trudne nawet dla historyków wojskowości. Problemem w 1939r. było zbyt słabe wyposażenie naszej armii w stosunku do naszych agresywnych sąsiadów. Dużą trudnością była bardzo słaba łączność pomiędzy jednostkami, co utrudniało dowodzenie i realizację założeń strategicznych zawartych w planach. Polska w 1939r. nie była dostatecznie przygotowana do wojny. Koniec modernizacji armii był przewidywany na koniec lat czterdziestych, a jednym z głównych założeń strategii obronnej RP w 1939r. była pomoc sojuszników. Jak pokazała historia sojusznicy zawiedli. Mimo tego polscy żołnierze dali przykład wielkiego bohaterstwa i odwagi nie zważając na przeważające siły wroga. Wojna Obronna 1939r. jak i cała II wojna światowa pokazała waleczność, upór, brawurę i bohaterstwo polskiego żołnierza, który – jak słusznie zauważył gen. Maczek – walczył za wiele krajów, ale umierał tylko za Polskę.

Autor nieznany
Korekta: ks. R. Zyman
Narodzie, dokąd zmierzasz ogłupiony sondażami?

Sondaż przedwyborczy – co to takiego? Obiektywne badanie sporządzane przez sondażownię, która ma na celu pokazać nam, jakim poparciem cieszy się dana partia polityczna lub pojedyncze osoby wchodzące w jej skład, które kandydują na jakieś stanowisko? Czy to coś na miarę wróżenia z fusów, kart, a może z gwiazd?

No cóż, od czego by tu zacząć… Już wiem, od jednego z badań, które skłoniło mnie do napisania tego felietonu. Powiem szczerze, że tak mnie (jakiego słowa by tu użyć, żeby wyrazić udzielające mi się w tamtej chwili emocje)… rozbawiło, tak, to będzie odpowiednie słowo, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. A było to tak. Wchodzę w kilka dni temu na facebooka i od razu rzuca mi się w oczy wielki wykres CBOSu, na którym widać, że słupki sondażowe bardzo się od siebie różnią. Mówiąc „różnią” mam tu na myśli tylko dwa pierwsze, bo reszta przeważnie waha się w tych samych granicach. Patrzę i oczom nie wieżę.

Platforma Obywatelska osiąga apogeum świetności, rząd wielbionej przez Naród Ewy Kopacz uzyskuje 46% poparcia! To, co jeszcze do niedawna, a mówiąc dosłownie, po aferze taśmowej i kilku innych, które zostaną przywołane do tablicy później, wydawało się niemożliwe, stało się rzeczywistością. Jakby to powiedział klasyk: „Historia rodzi się na naszych oczach”. Oczywiście drugi był PiS, ale ich skromnych 27% nawet nie należy brać pod uwagę, bo w TV pokazali, kto sprawuje władzę absolutną. Zatem moherowe babcie oraz niedouczeni „intelektualiści” i myślący, że wszystko wiedzą obywatele łyknęli to niczym okoń haczyk. Ale sekunda, przecież dzień po tym TVP opublikowało swój sondaż, a wykonawcą był TNS Polska.

Patrzę i niedowierzam po raz kolejny: PO – 36%, PiS – 34%. Przecieram oczy, szukam okularów (zapomniałem, że ich nie noszę, tak byłem roztargniony), ale nic się nie dzieje. Nadal taki sam wynik. Cud nad ankietami? Elektorat z dnia na dzień tak drastycznie zmniejszył poparcie dla rządu? A może przyczyna leży gdzie indziej, może to nie ankietowani, a… ankieterzy! Eureka! Tak, to właśnie oni. To Ci ludzie, a konkretnie mówiąc sondażownie robią nam wodę z mózgu i mówią: „Nie, na tych nie głosujcie, bo mają 3% poparcia i zmarnujecie swój głos. A przecież wybory, to święto demokracji.” W życiu nie słyszałem większej głupoty. Ok, ok. Wiem, że użyłem słów, których normalnie używać nie wypada, ale na miłość boską – ludzie, otwórzcie oczy! Sondaż nie jest po to, żeby pokazać wam, jakie poparcie ma dane ugrupowanie, ale po to, żeby Wam dać do zrozumienia, na kogo macie głosować.

A tak na marginesie, taka krótka historia. Znajomy pracował przy robieniu ankiet. Stał osiem godzin na chodniku i zaczepiał ludzi. Oni odpowiadali, on notował. Po przeliczeniu wyników poszedł do swojego pracodawcy, oddał to, a ten do niego, że zleceniodawca na pewno tego nie zaakceptuje i nie zapłaci. Chłopak myśli sobie: „O co chodzi”. Przecież robił wszystko zgodnie z wytycznymi. Okazało się, że ten chciał na rynek wypuścić „coś tam” i potrzebował do tego podpórki, którą uwzględniłby w reklamie. Ankieterowi dano nowe ankiety i kazano wypełnić samemu tak, żeby się zgadzało. Już tam nie pracuje. Wracając jednak do meritum, to należy zaznaczyć, iż CBOS, który zawsze daje niebotycznie wysokie poparcie dla PO (kradzież środków z OFE, prywatyzacja lasów państwowych, afera Amber Gold i podsłuchowa, ACTA i wiele, wiele innych – wszystko zamiecione pod dywan) jest sponsorowane przez rząd. Tak więc nie gryzie się ręki, która cię karmi.

I na koniec. Kilka tygodni temu bodajże Gazeta Wyborcza lub gazeta.pl na swojej stronie internetowej przeprowadziła badanie. Pytanie brzmiało: „Kto wygra wybory prezydenckie w 2015 roku?” Jak można się było spodziewać trzy czwarte ludzi odpowiedziało, że obecny prezydent, czyli miłościwie nam panujący Bronisław Komorowski. Cóż, też tak odpowiedziałem, bo bardzo dokładnie przeczytałem pytanie. Chodzi o to, że było ono tak skonstruowane, aby ankietowani udzielili takiej odpowiedzi, jakiej życzyłaby sobie gazeta. A teraz pomyślcie, co by było, gdyby brzmiało tak: „Na kogo będziesz głosować w wyborach prezydenckich w 2015 roku?” Jeśli takie zdanie bym przeczytał, to Bronisław Komorowski byłby ostatnią osobą, na którą oddałbym w ankiecie głos. Czy to nie jest propaganda?

Mateusz Błoch

Wyklęci czy niezłomni? Refleksja nad dniem 1 marca

39001-403131362139580-150x104

Od pewnego czasu w środowiskach patriotycznych toczy się debata, czy o żołnierzach polskiego podziemia po II wojnie światowej powinno się mówić jako o Żołnierzach Wyklętych czy też o Żołnierzach Niezłomnych. Obie formy mają swoich zwolenników, jednak nowsze określenie – Niezłomni – coraz częściej używane jest przez zaznajomionych z tematem. Czy aby na pewno słusznie?

Chcąc odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule należy najpierw przeanalizować racje, które przemawiają za oboma określeniami. Rzecz jasna zarówno w czasach, gdy żołnierze powojennego podziemia działali w latach 1944-1963, jak również przez pozostały okres PRL, propaganda komunistyczna nazywała ów ruch „reakcyjnym podziemiem” lub po prostu „reakcyjnymi bandami”, a samych żołnierzy – „bandytami”, „faszystami” czy „zaplutymi karłami reakcji”. Choć w tak zwanym drugim obiegu wydawane były publikacje poświęcone prawdziwej historii, traktujące ich jako bohaterów, jednak nie używano tam konkretnego określenia, a jeśli nawet, to żadne z nich szerzej się nie przyjęło. Na przełomie lat 80. i 90. rozpoczęło się powolne odzyskiwanie przez społeczeństwo pamięci o żołnierzach drugiej konspiracji.

Wyklęci przez komunistów

Historyk Leszek Żebrowski ukuł określenie „Żołnierze Wyklęci”. Zostało ono spopularyzowane przez publikację Jerzego Ślaskiego o tym samym tytule, przez co wielu właśnie jemu przypisuje autorstwo popularnego dziś hasła. Słownikowa definicja przymiotnika „wyklęty” stawia nacisk na wykluczenie z pewnej społeczności. Rzecz jasna słowo to ma charakter pejoratywny. Owo określenie zatem ma odpowiednio wyartykułować dekady represji, jakim poddawani byli zarówno żyjący, jak i zmarli partyzanci z lat powojennych, bezwzględną walkę toczoną przez aparat komunistyczny, skrytobójcze i sądowe mordy oraz zainicjowaną na szeroką skalę inwigilację. W znacznym stopniu sformułowanie to przyjęło się zarówno w polskiej historiografii, publikacjach popularyzatorskich, jak również w ustawodawstwie. Już 14 marca 2001 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w specjalnej uchwale oddał cześć poległym i represjonowanym członkom Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Ustawodawca użył jednak opisowego określenia zamiast nazwy własnej: „organizacje i grupy niepodległościowe, które po zakończeniu II Wojny Światowej zdecydowały się na podjęcie nierównej walki o suwerenność i niepodległość Polski”.

Nazwa w ustawodawstwie

Wprowadzenie do naszego prawodawstwa określenia „Żołnierze Wyklęci” nastąpiło ostatecznie 15 lutego 2011 roku, gdy w życie weszła ustawa o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, który to dzień obchodzimy co roku 1 marca. Inicjatywę ustawodawczą rozpoczął śp. Lech Kaczyński, natomiast ustawę podpisał Bronisław Komorowski. W owym akcie prawnym czytamy legalną definicję sformułowania „Żołnierze Wyklęci” – „Bohaterowie antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienie dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób, przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu”.

Zawarta w preambule ustawy definicja różni się w dwóch szczegółach od pierwotnej wersji, znajdującej się w projekcie Lecha Kaczyńskiego. Zamiast słów „bohaterowie Powstania Antykomunistycznego” ostatecznie znalazło się – jak wyżej – „bohaterowie antykomunistycznego podziemia”. Zmianę zasugerowali posłowie z lewicowych formacji podczas posiedzenia Komisji Kultury i Środków Przekazu. Należy podkreślić, że ustawa była procedowana bardzo szybko, ponieważ spieszono się, aby już w 2011 roku obchodzić 1 marca jako święto państwowe. Dlatego też posłowie z PO oraz partii prawicowych nie sprzeciwiali się tej poprawce, aby jak najszybciej osiągnąć konsensus. Druga z kolei poprawka to dodanie obok frazy „z bronią w ręku” słów „jak i w inny sposób”. Została ona wniesiona przez posła Tadeusza Sławeckiego z PSL-u oraz poparta przez posła Sylwestra Pawłowskiego z SLD. Paradoksalnie była to bardzo dobra poprawka, mająca na celu rozszerzenie zakresu definiowanego określenia „Żołnierze Wyklęci” także o tych, którzy niekoniecznie z bronią w ręku, ale również poprzez kolportaż ulotek czy prasy podziemnej, prowadzenie działalności wywiadowczej oraz zaopatrywanie walczących oddziałów w środki potrzebne do życia, przeciwstawiali się systemowi komunistycznemu. Dzięki tej poprawce w definicję legalną „Żołnierzy Wyklętych” wpisuje się na przykład rotmistrz Witold Pilecki. Cieszy, że głosami 406 spośród 417 obecnych posłów ustawę udało się przegłosować. Należy wyrazić jedynie żal, że przez wiele instytucji państwowych i samorządowych święto państwowe 1 marca jest bojkotowane, gdyż pomimo obowiązku prawnego nie podnosi się flag narodowych w ten dzień na budynkach organów administracji rządowej i innych organów państwowych oraz państwowych jednostek organizacyjnych, a także organów jednostek samorządu terytorialnego i samorządowych jednostek organizacyjnych.

Określenia kompatybilne

Drugie ze sformułowań – „Żołnierze Niezłomni” – funkcjonuje w patriotycznym obiegu od dobrych kilku lat. Powstało ono na zasadzie opozycji wobec starszej formy. Zdaniem jego zwolenników – a jest pośród nich dr hab. Krzysztof Szwagrzyk, niezwykle zasłużony dla sprawy żołnierzy drugiej konspiracji – nie przywołuje ono tak negatywnych skojarzeń jak formuła „Żołnierze Wyklęci”. Co więcej, idąc za słownikiem, określa ono żołnierzy powojennego podziemia jako tych, których nie udało się zwyciężyć. Choć w sensie polityczno-militarnym partyzanci ponieśli klęskę – walczyli z uporem przeciwko druzgocącej przewadze przeciwnika – to jednak ich idea obecnie powoli zwycięża. Wystarczy popatrzeć na ilość marszów i wydarzeń patriotycznych organizowanych w większości polskich miast i miasteczek 1 marca, a także sposób identyfikacji młodego pokolenia z żołnierzami drugiej konspiracji. Prof. Jan Żaryn oraz publicysta Tadeusz Płużański nawołują, by używać obu form zamiennie. W pewnym sensie są one ze sobą kompatybilne.

Wyklęci nadal wyklęci

Moja osobista opinia przeważa jednak za starszym określeniem – „Żołnierze Wyklęci”. Pamiętajmy, że nazwa własna paradoksalnie nie jest mało istotną kwestią, stanowi ona wyartykułowanie najistotniejszych cech, jakimi charakteryzował się – w tym przypadku zbiorowy – desygnat nazwy. W mojej opinii jednym z najważniejszych elementów historii powojennego podziemia to masowe i brutalne represje, które spadły na samych Żołnierzy Wyklętych, jak i na ich rodziny. Trwały one przecież przez cały okres PRL. Jednak czy obecnie już ustały? Ktoś może powiedzieć, że mamy specjalną uchwałę sejmową, mamy też Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”. Z drugiej jednak strony spotykamy się z wieloma działaniami władz zarówno na szczeblu ogólnopolskim jak i regionalnym, gdy inicjatywy zmierzające do upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych są blokowane. Dość wspomnieć trudności, które co rusz napotykają na powązkowskiej „Łączce” i w innych miejscach ekshumatorzy z ekipy prof. Krzysztofa Szwagrzyka, czy też odmowę dofinansowania przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego budowy Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce. Znamiennym przykładem jest także wszczęcie przez prokuraturę postępowania wyjaśniającego względem uczestników 5. Podlaskiego Rajdu Śladami Żołnierzy 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej, których lewacki działacz Rafał G. oskarżył o „gloryfikowanie czy propagowanie treści faszystowskich” oraz „pochwalanie popełnienia przestępstwa”. Rzecz jasna są to tylko przykłady, jedne z wielu. Czy działalność instytucji państwowych nie świadczy o tym, że Żołnierze Wyklęci w ich mniemaniu nadal są „wyklęci”? Czy nadal owo „wyklęcie” nie jest cechą istotną żołnierzy powojennego podziemia?

Głos weteranów NSZ – jednak „Wyklęci”!

Drugi argument, który wyraża wątpliwości wobec formuły „Żołnierze Niezłomni” polega na tym, że jest to określenie wyjątkowo nieostre. Przecież żołnierzy z wielu polskich wojen i powstań także można określić tym mianem. „Wyklętych” Polska nie miała aż tak wielu. Ostatecznie jednak za pozostaniem przy starszym określeniu przekonało mnie oświadczenie Zarządu Głównego Zrzeszenia Żołnierzy NSZ z 1 lutego 2014 roku, w którym czytamy: „Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, obradując w przededniu Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, wyraża stanowisko, iż miano Żołnierze Wyklęci dobrze odpowiada istocie walki podziemia niepodległościowego lat 1944-63″. Żyjący jeszcze weterani zaznaczyli, że „nazwa Żołnierzy Wyklętych jest mocno osadzona w historiografii, sztuce współczesnej i przekazie medialnym. Pod nazwą Żołnierzy Wyklętych rozumiemy żołnierzy formacji patriotycznych, niepodległościowych, narodowych i antykomunistycznych, którzy za walkę o Polskę bez sowietów byli wyklinani i wyklęci przez oficjalną propagandę komunistyczną. Dla zrozumienia tego aspektu polskiej historii nazwę Żołnierze Wyklęci, ujętą także w ustawie Sejmu RP, należy zachować”. Żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych podkreślili także, że „każda inna nazwa może być używana uzupełniająco, ale nie wyraża tej samej treści, co Żołnierze Wyklęci”. Warto zatem pozostać wiernym temu starszemu określeniu nie tylko z powodu przekonywujących racji przedstawionych w powyższym oświadczeniu, ale także ze względu na szacunek ostatnich spośród niezłomnych Żołnierzy Wyklętych.

Kajetan Rajski
„Mikulski wybrał to, co w Polsce było najgorsze” – prawdziwa twarz „J-23”

mikulski-150x199

Serial „Stawka większa niż życie” był i pewnie nadal jest kultowy wśród młodzieży. Był on prostą, czysto sowiecką manipulacją pokazującą czarno-biały świat.

Rozmowa z Lechem Żebrowskim, prawicowym publicystą i historykiem

Czy lubi pan Stawkę większą niż życie?
Serial „Stawka większa niż życie” był i pewnie nadal jest kultowy wśród młodzieży. Był on prostą, czysto sowiecką manipulacją pokazującą czarno-biały świat. Ludzie potrzebowali pewnej kompensaty po tym, co się działo podczas wojny, okupacji. Że jednak jesteśmy lepsi, mądrzejsi, silniejsi. I kapitan Kloss był niczym niedawny bohater światowej młodzieży – Mac Gyver. Robi coś z niczego, wszystkich potrafi oszukać, jest sprytniejszy. Tylko w „Stawce…” od początku do końca obecny jest podkład ideologiczny. To, co widzimy na ekranie, to tylko mała część tego, co musimy odebrać.

Jaki jest to przekaz?
Odbieramy przekaz, że jest to oficer sowieckiego wywiadu, polski podchorąży, który nagle pojawia się gdzieś w moskiewskiej centrali. I mówią mu, że mamy wspólnego wroga, mamy zadanie do wykonania. On się oczywiście bardzo chętnie zgadza, chce służyć ZSSR. Ale przecież chwilę wcześniej jego towarzysze broni, jego koledzy zostali wymordowani w sposób bardzo brutalny [w Katyniu]. Potem wszystko idzie siłą rozpędu jak kula śniegowa. Wszędzie, gdzie pojawia się Kloss jest Gwardia Ludowa, świetnie zorganizowana. Wszędzie są punkty kontaktowe, siatki wywiadowcze. Kloss ma kapitalne zaplecze, zawsze, gdy to konieczne – są radiostacje, natychmiastowa łączność. Ten świat jest bardzo prosty, właściwie płaski. To byłoby fajne, gdyby serial powstał w kraju, w którym to, o czym mówimy, nie miało miejsca, nie było tej zaszłości i warstwy ideologicznej. Film był zrobiony bardzo prostymi środkami wyrazu, opiera się praktycznie tylko na jednej rzeczy: na sympatycznej postaci kapitana Klossa granego przez Stanisława Mikulskiego ubranego w mundur niemieckiej Abwehry. To rosły, przystojny blondyn, nordycki typ – jak powiedziałby patron niemieckiego nazizmu. To się ładnie ogląda, ale co z tego? Jeśli zamiast tego serialu widz powinien otrzymać prawdę o tym, co było przed, w trakcie i po wojnie.

No właśnie, tutaj przypomina mi się znany dowcip jak to na Placu Czerwonym rzekomo rozdają samochody, ale później okazuje się, że nie samochody tylko rowery i nie rozdają, a kradną. Nasuwa się analogia do postaci Klossa, której pierwowzorem był Artur Ritter-Jastrzębski. Odchodząc od serialu zapytam pana, kim on był?
Pierwowzór kapitana Klossa jest tak naprawdę zbiorowy, choć oparty również na postaci Ritter-Jastrzębskiego. Był on oficerem sowieckiego wywiadu i następnie bezpieki od początku do końca pracującym przeciwko Polskiemu Państwu Podziemnemu w ramach GL-AL i PPR. Struktury tych służb nastawione były nie przeciwko Niemcom, a przeciwko naszemu podziemiu. Niemcy byli dla nich zbyt mocnym przeciwnikiem. W sposób najbardziej ohydny wydawali oni Polaków pracujących w podziemiu Niemcom, często pisząc anonimy do Gestapo. Ludzie, którzy to robili doszli później do najwyższych funkcji w PRL. Była to od początku do końca zbrodnicza ideologia i maskowanie tego serialami typu „Stawka…” miało pokazać, że rzeczywistość była inna. Serial ukazuje komunistyczną partyzantkę jako podziemne imperium, a tak naprawdę ono nie istniało, to były bardzo małe grupy.

Co w rzeczywistości robiła sowiecka partyzantka na terenach II RP w czasie wojny?
Podziemie komunistyczne nie istniało do stycznia 1942 roku. W momencie, kiedy Stalin pozwolił, a raczej nakazał jego stworzenie, wtedy rozpoczęto budowę struktur. Polska Partia Robotnicza była bardzo mała i słaba, nie miała kadr. Ludzie pamiętali sowiecką okupację na Kresach, nikt nie poszedłby do komunistów z powodów ideowych, walczyć o Polskę. Oczywiste było, że nie starczy im sił na tworzenie Gwardii Ludowej. I tu zaczyna się dramat. Komuniści stosują metodę leninowską pozyskując tzw. lumpenproletariat jako element socjalnie bliski. Po prostu zagospodarowują bandy rabunkowe, będące plagą polskiej prowincji. Tych band jest bardzo dużo, ponieważ po wybuchu wojny w 1939 roku zostały w Polsce opróżnione więzienia, na wolność wyszło podziemie kryminalne. I ci ludzie w olbrzymiej większości zaczęli robić to, na czym się znali i to, co lubili – żyli z grabieży. Tylko teraz już byli bezkarni, ponieważ nie robiąc Niemcom krzywdy nie byli przez nich zwalczani. A że przy okazji jacyś Polacy ginęli, byli okradani to Niemców nie obchodziło. Gdy zaczęły powstawać pierwsze oddziały partyzanckie polskiego podziemia wówczas powstał problem co z tymi bandami przestępczymi zrobić. Chcąc mieć zaplecze pod działalność podziemia niepodległościowego trzeba mieć bezpieczny teren. W związku z tym polskie podziemie zaczyna te bandy zwalczać. Wtedy przychodzą komuniści.

I co proponują?
Proponują pomoc bandziorom. Tworzą z tych przestępców oddziały Gwardii Ludowej dając im dowódców, oficerów politycznych. W ten sposób zyskują oni ochronę polityczno-ideologiczną, obiecują, że Stalin nakrzyczy na Churchilla i nikt im krzywdy nie zrobi. Jest tylko jeden warunek: od tej pory jesteście naszym [PPR-owskim] oddziałem partyzanckim. Ale robicie to, co robiliście: dalej możecie żyć z rabunków pod warunkiem, że będziecie dzielić się zdobytym łupem. I tak to jest zapisane w meldunkach Gwardii Ludowej: łup. To nie jest zdobycz na Niemcach, to nie są karabiny, tylko pierścionki, łańcuszki, bielizna damska, dziecięce ubranka. Po co to potrzebne partyzantom?! Oni zdobywają to „na wrogu”, czyli na polskiej ludności cywilnej. Niezrozumienie tego wszystkiego powoduje, że podziemie komunistyczne w serialach typu „Stawka…” można było pokazywać w sposób od początku do końca całkowicie zakłamany przez sympatycznego aktora. Dzięki niemu sympatię zyskuje również całe tło, którego ludzie już dokładnie nie analizują [albo nie znają].

Przejdźmy więc może do tego sympatycznego aktora. Rok 1981, czarne chmury stanu wojennego nad Polską. Co wtedy robi środowisko aktorskie, a co robi Mikulski?
Akurat ten epizod w jego życiu nie jest najbardziej dramatyczny i istotny. To tylko konsekwencja jego wcześniejszych wyborów. To, że opowiada się wówczas przeciwko bojkotowi aktorskiemu, to tylko efekt.

Co więc spowodowało, że Mikulski nie wziął udziału w bojkocie aktorskim w stanie wojennym?
On był po prostu od zawsze związany z władzą komunistyczną. Pamiętajmy o całej jego drodze życiowej do 1989 roku. Jego ojciec był oficerem wyszkolenia w jednostce specjalnej Milicji Obywatelskiej w 1945 roku. Ta jednostka była doskonale wyszkolona i uzbrojona, dostawała zadania wprost od generała Franciszka Jóźwiaka, komendanta głównego MO. To nie jest standardowe działanie, że komendant główny steruje jakąś jednostką. Wysłano ją na Białostocczyznę, na teren województwa, gdzie struktury Polskiego Państwa Podziemnego były silniejsze od struktur okupacyjnego państwa komunistycznego. W tej jednostce pod wodzą własnego ojca Jana Mikulskiego służy Stanisław Mikulski [walcząc z AK-owcami]. Póki co dokładnie nie wiemy jak długo, ale z pewnością w 1945 roku, ponieważ istnieją potwierdzające ten fakt dokumenty. Później był on członkiem PZPR, różnych organizacji komunistycznych [ZWM, ZMP], jest też członkiem Komitetu Centralnego PZPR, a wreszcie pod koniec lat 90. jest dyplomatą w Moskwie. Pamiętajmy, że dyplomacja to resort wybitnie zastrzeżony tylko i wyłącznie dla swoich, dla najbardziej zasłużonych towarzyszy. Tow. Mikulski występował na okładkach komunistycznych pism w mundurze ORMO. Uwieńczeniem tej kariery był jego udział w 90-tych urodzinach tow. gen. Wojciecha Jaruzelskiego, gdzie był gościem specjalnym. Do samego końca utożsamiał się z ustrojem komunistycznym. Wybrał to, co w Polsce po roku 1945 było najgorsze.

Jak pan zareagował, gdy dowiedział się pan, że Sejm niepodległej III RP chce uczcić śmierć takiego człowieka minutą ciszy?
Mnie takie rzeczy już nie dziwią, jestem do nich przyzwyczajony i co więcej – spodziewam się ich. Jest dla mnie naturalne, że ta władza będzie honorowała gen. Jaruzelskiego i mu podobnych a nie zwolenników Polski wolnej i niepodległej. Inaczej nie będzie, bo wśród władzy jest bardzo wielu potomków starej władzy. Nie oszukujmy się, oni się nie rozpłynęli, nie zniknęli. Uznanie ciągłości prawnej, a jak się okazuje nie tylko prawnej, III RP z PRL jest największą tragedią, jaka przydarzyła się nam po 1989 roku. Jeśli ustrój prawny się nie zmienia to jest to samo, co było, tylko pod nową nazwą. W związku z tym nie można sędziów – morderców sądowych skazywać, bo mają immunitet. Nie można generałom odebrać emerytur czy specjalnych uposażeń, bo mają prawa nabyte, które sami sobie nadali. Nie można usunąć sowieckich pomników, bo są umowy, bo są władze, które tego nie chcą
i będą ich bronić do upadłego.

Dziękuję za rozmowę.

Cuda się… zdarzają – Krzyż w Cíhosti

crux-150x219

Wierni zamarli z wrażenia. Na ich oczach krzyż ołtarzowy zaczął kołysać się na boki. Był 11 grudnia 1949 roku. Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Číhošti, maleńkiej wiosce położonej dokładnie w centrum Czech, stał się sceną niezwykłych wydarzeń.

Cud

W owym dniu przypadała trzecia niedziela Adwentu. Proboszcz Josef Toufar wygłaszał właśnie kazanie; mówił o obecności Zbawiciela w tabernakulum. Nagle 48-centymetrowy drewniany krzyż umieszczony w ołtarzu głównym, nad tabernakulum, zaczął gwałtownie kołysać się w prawo i lewo… Ksiądz Toufar sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył nadnaturalnych ruchów krucyfiksu. Nazajutrz zjawił się u niego parafianin, kowal Vacláv Pospisil. Potwierdził to, co widziały oczy wielu. Potem napłynęli kolejni świadkowie, ogółem 19 osób w wieku od 10 do 45 lat – mężczyźni, kobiety i dzieci. Siłą rzeczy – wszak zdarzenie miało miejsce w świątyni, w czasie Mszy – przeważały osoby głęboko wierzące, choć nie brakło dwójki parafian znanych jako letni katolicy, a nawet jednego prawie niewierzącego, którego nie wiedzieć co zagnało akurat tego dnia do kościoła. A teraz wszyscy oni, rozgorączkowani, twierdzili, że byli świadkami cudu!

Pasterz

Proboszcz Toufar twardo stąpał po ziemi. Jego droga do kapłaństwa była długa i kręta. Urodził się w 1902 roku w rodzinie chłopskiej. Aż do 26. roku życia, z przerwą na odbycie zasadniczej służby wojskowej, pomagał ojcu w gospodarstwie. Dopiero po śmierci rodziców rozpoczął naukę, pragnąc zrealizować swe marzenie o kapłaństwie. Przyjął święcenia w wieku 38 lat. W 1948 roku został proboszczem we wsi Číhošť na Wyżynie Czesko-Morawskiej. Teraz ksiądz Josef starał się zachować trzeźwość osądu. Jednak dwa tygodnie później, w samo Boże Narodzenie, cud powtórzył się. Na oczach zgromadzonych wiernych nieznana siła znów wprawiła krucyfiks w ruch; wpierw jął się chwiać się na boki (proboszcz ocenił kąt wychylenia na 45 do 50 stopni), następnie pochylił się do przodu i tak już pozostał. Proboszcz niezwłocznie przystąpił do dokumentowania niezwykłego zdarzenia. Na jego prośbę fotograf Josef Peške uwiecznił na zdjęciach pochylony krzyż.

Oprawcy z StB

Wieść o niezwykłych wydarzeniach rozprzestrzeniała się po kraju lotem błyskawicy. Zapanowało zrozumiałe poruszenie. Do maleńkiej wioski zaczęli ściągać pielgrzymi, nieraz z odległych stron. Wzbudziło to niepokój władz. 28 stycznia 1950 roku do proboszcza zgłosili się dwaj mężczyźni przedstawiający się jako dziennikarze, rzekomo pragnący przygotować materiał o tajemniczych wypadkach w Číhošti. Wspólnie z księdzem udali się na zwiedzanie kościoła. Niespodziewanie kapłan został zaatakowany i zawleczony do oczekującego samochodu. Proboszcz znalazł się w rękach funkcjonariuszy Bezpieczeństwa Państwa (Státní bezpečnost – StB). Ksiądz Toufar został umieszczony w więzieniu na terenie Valdic koło Jiczyna. Zażądano od niego podpisania oświadczenia, że cud był oszustwem, kuglarską sztuczką. Kiedy odmówił, poddano go torturom. Zespołem oprawców kierował porucznik StB Ladislav Mácha. On i jego podwładni katowali księdza niemiłosiernie, do utraty przytomności. Męczyli go brakiem snu, wody i pożywienia. Gdy pozwalali mu zdrzemnąć się na krótką chwilę, spał w zimnej celi pozbawionej pryczy, na betonowej podłodze. Torturom towarzyszyła kampania nienawiści w mediach. Proboszcza z Číhošti oskarżono o tumanienie ludu religijnymi zabobonami. Aby postać klerykalnego „zbrodniarza” uczynić jeszcze bardziej ohydną, postawiono mu zarzut molestowania seksualnego dzieci (najwyraźniej wzorowano się tu na procesach duchownych w III Rzeszy). Czerwoni propagandyści atakowali również zaciekle Stolicę Apostolską, której „agentem” miał być ksiądz Josef. Aresztowania dotknęły także znajomych proboszcza, wśród nich osób będących świadkami cudu. Zapadały surowe wyroki – fotograf Josef Peške, „winny” wykonania kilku zdjęć krzyża, skazany został na 13 lat więzienia!

Sznurki z Watykanu

22 lutego 1950 roku, po dwudziestu pięciu dniach morderczej „obróbki” aresztowanego, bezpieka ogłosiła swój triumf. Ksiądz miał rzekomo podpisać dokument poświadczający przyznanie się do winy – sfabrykowania cudu krzyża oraz zbrodni molestowania młodych chłopców. W nocy z 23 na 24 lutego pracownicy StB oraz wynajęci przez nich filmowcy przewieźli księdza Josefa do kościoła w Číhošti. Komuniści zamierzali nakręcić film propagandowy, demaskujący niecne knowania agentury watykańskiej. Ponieważ skatowany duchowny ledwie trzymał się na nogach, sfilmowano go tylko w krótkim ujęciu na ambonie. Zdecydowano, że w pozostałych scenach zagra go podstawiony aktor, niepokazujący twarzy. Do tej roli zgłosił się nie byle kto, bo sam prokurator generalny, osławiony dr Karel Čížek, z upodobaniem oskarżający w wielu procesach politycznych. Po pewnym czasie film wszedł na ekrany czechosłowackich kin pod przewrotnym tytułem: Biada temu, przez którego przychodzi zgorszenie. Jak nietrudno się domyślić, zamiarem filmowców było zdyskredytowanie postaci čihoštskiego proboszcza. W obrazie pokazano, że krzyż ołtarzowy miał być poruszany za pomocą przemyślnej maszynerii, uruchamianej pociąganymi z ukrycia sznurkami. W symbolicznej scenie widz mógł zaobserwować, że sznurki te wprawiane są w ruch z Rzymu i z Nowego Jorku… Film okazał się niewypałem. Zastosowane w nim chwyty propagandowe były zbyt prymitywne i nachalne, by przekonać kogokolwiek o winie kapłana. Obraz szybko wycofano z dystrybucji, po stwierdzeniu, że na przekór intencjom twórców, wzbudza on zainteresowanie cudem w Číhošti.

Ciało we krwi

Tymczasem po księdzu Josefie… zaginął ślad. Wbrew oczekiwaniom, nie doszło do jego pokazowego procesu. Dopiero po czterech latach, w 1954 roku, jego rodzinę poinformowano o zgonie więźnia Josefa Toufara. Jako przyczynę śmierci podano rozległe zapalenie otrzewnej w wyniku perforacji żołądka lub jelit. Miejsca pochówku zwłok nie ujawniono. Prawdziwe okoliczności śmierci kapłana wyszły na jaw dopiero podczas „odwilży” w 1968 roku. Umęczony w śledztwie ksiądz Josef trafił do szpitala w Pradze 25 lutego 1950 roku, dosłownie nazajutrz po powrocie z „planu filmowego”, przywieziony przez pracowników StB. Zmarł jeszcze tego samego dnia, o godzinie 20.35. Personel szpitala dobrze zapamiętał ten przypadek. Doktor František Maurer wspominał: Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, ale tego człowieka nie dało się uratować. Był nadzwyczaj brutalnie pobity, skatowany na śmierć. Powiem jasno – zamordowany. Jedna z pielęgniarek stwierdziła: Byłam w obozie koncentracyjnym, widziałam wiele w życiu, ale nigdy aż tak strasznego przypadku przemocy. Na jego ciele nie było miejsca niepokrytego krwią. Z ust stale ciekły mu ślina i krew…

Ksiądz pochowany został w zbiorowej mogile, pod fałszywym nazwiskiem. Władze komunistyczne nie były zadowolone z przedwczesnego zgonu agenta Watykanu i deprawatora nieletnich, któremu szykowały proces pokazowy. Dlatego też kierującego zespołem śledczych (czyt. oprawców) StB, porucznika Ladislava Máchę ukarano… naganą.

Czerwoni bali się cudu

Po upadku reżimu komunistycznego, w 1994 roku Urząd ds. Badania i Dokumentacji Zbrodni Komunistycznych (UDV) podjął śledztwo w sprawie śmierci księdza Josefa Toufara. Po przeanalizowaniu akt StB stało się jasne, że materiał oskarżenia został w całości sfabrykowany. Nie było żadnego molestowania dzieci – rzekomo skrzywdzeni chłopcy zostali zastraszeni przez funkcjonariuszy bezpieki i zmuszeni do złożenia zeznań obciążających kapłana. Wbrew propagandystom, StB wcale nie odkryła też żadnego urządzenia, za pomocą którego można było poruszać krzyżem ołtarzowym. Sposób wprawienia krzyża w ruch pozostaje niewytłumaczalny, przynajmniej przy użyciu kryteriów naukowych. Analiza tekstu rzekomego przyznania się do winy wykluczyła autorstwo księdza. Być może umęczony w śledztwie kapłan złożył podpis pod tekstem przygotowanym przez inną osobę, niewykluczone, że na pustej jeszcze karcie. Co najbardziej zdumiewające, sprawa cudu w Číhošti była z uwagą analizowana przez najwyższe czynniki partyjne i rządowe. Zajmowało się nią Biuro Polityczne Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Decyzję o rozpoczęciu akcji przeciw lokalnemu proboszczowi podjął osobiście prezydent kraju Klement Gottwald. Działania śledcze monitorował minister spraw wewnętrznych oraz dostojnicy partyjni. Tak bardzo bali się cudu w małej czeskiej wiosce.

Znaki czasu

W 2013 roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny księdza Josefa Toufara. A wielu wiernych stawiało sobie pytanie: dlaczego właśnie Číhošť? Czemu świadkiem cudu stała się maleńka wioseczka, nikomu wcześniej nieznana, z ledwie sześcioma setkami obywateli? Może właśnie z uwagi na swoją „marność”? Iluż mieszkańców, w czasach Jezusa, liczyło sobie Betlejem – najmniejsze wśród plemion judzkich (Mi 5,1)? A może dlatego, że to właśnie w Číhošti, jakieś 400 metrów na północny wschód od parafialnego kościoła, przypada geograficzny środek Czech? Bo to serce kraju tak zajadle atakowanego przez herezje, potem przez wojujący liberalizm i komunizm? Číhoštski kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, istniejący od co najmniej 1350 roku, przetrwał wojny husyckie, potem horror wojny trzydziestoletniej. Był niczym niewzruszona skała, opierająca się złym czasom. Kiedy znowu nastała godzina próby, krzyż w świątyni zachwiał się, pochylił niczym człowiek zgięty wpół po dotkliwym ciosie – ale jednak nie upadł.

Andrzej Solak

List pasterski biskupa Kazimierza Ryczana

kazimierz_ryczan-150x192

Czcigodni Bracia Kapłani, Siostry i Bracia Zakonni, Osoby Konsekrowane! Ukochani Diecezjanie!

Ojciec Święty Franciszek dnia 11 października br. mianował pasterzem kieleckim ks. biskupa Jana Piotrowskiego. Kanoniczne objęcie urzędu wobec Kolegium Konsultorów dokona się 28 listopada. Uroczysty ingres do Katedry Kieleckiej odbędzie się w sobotę, 29 listopada o godz. 11.00. Otoczmy modlitwą i życzliwością nowego pasterza. Sam Jezus Chrystus posyła Go do Kielc przez ręce Piotra naszych czasów.

1. Pozwólcie, Drodzy Moi, na krótką refleksję. Pan Bóg dał mi łaskę przewodzenia w wierze Diecezji Kieleckiej przez 21 lat.
– Tu przeżyłem niecodzienną przygodę spotkania z historią Ojczyzny zapisaną przez bł. Wincentego Kadłubka, przez nieocenionego kronikarza ks. Jana Długosza – wychowawcę synów królewskich, przez modlącego się słowami „Gaude Mater Polonia” poety i kompozytora dominikanina Wincentego z Kielc.
– Miałem zaszczyt stanąć w szeregu mądrych biskupów kieleckich, obrońców wiary, których symbolem jest biskup Czesław Kaczmarek, męczennik czasów komunizmu.
– Tu wyczuwałem puls niepodległej Ojczyzny i wyobraźnią łączyłem się z legionami Piłsudskiego, niosącymi wolność Kielcom i Ojczyźnie. Poza grób poniosę zadumę nad mogiłami partyzantów ukrytymi w lasach świętokrzyskich.
– Tu dane mi było klękać razem z wami przed krzyżem Chrystusa w Świętokrzyskim Sanktuarium i zgłębiać tajemnicę Bożego Grobu w Miechowie. Z radością wiary razem z wami składałem dziękczynienie za łaski udzielane w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia i Świętego Józefa Opiekuna Rodzin w Kielcach. Z wami poznawałem oblicze Matki Bożej Łaskawej Kieleckiej, uśmiechniętej Madonny Łokietkowej w Wiślicy i w innych parafiach. Z wami śpiewałem cześć świętym patronom podczas odpustów.
2. W dniu ingresu do katedry w Kielcach pisałem, że „Pragnę wszystkich zaprowadzić pod krzyż Chrystusowy. Na krzyżu dokonało się zbawienie. Z krzyża płynie nadzieja dla zagubionego świata”. Dziś chciałem wyrazić radość i wdzięczność za rajdy pielgrzymkowe na Święty Krzyż. W tym roku ponad pięć tysięcy młodzieży wraz z duszpasterzami, katechetami, nauczycielami, rodzicami i przewodnikami świętokrzyskimi dotarło na szczyt, by adorować relikwie Świętego Krzyża. Przyszli, bo krzyż głosi całemu światu, że Jezus Chrystus, Bóg-Człowiek, zbawił świat, cały świat, wszystkich, a uczynił to bezinteresownie, z miłości. Pielgrzymują tak od 15 lat.

2 Taką samą naukę przekazuje krzyż umieszczony przez praojców na szczycie Giewontu. Tu konsternacja! Ministerstwo Spraw Zagranicznych wyprodukowało spot reklamujący Polskę na arenie międzynarodowej, ukazujący Giewont bez znaku krzyża. Polska w tym filmie odarta jest z symboliki krzyża. Przecież na krzyżu zbudowana jest tożsamość Polski, kraju chrześcijańskiego przywiązanego do Chrystusa.
– Wydawało się, że Jan Paweł II przemawiając w Zakopanem na Wielkiej Krokwi (1997 r.) mówił na wyrost. Posłuchajmy, co mówił: „Ojcowie wasi na szczycie Giewontu ustawili krzyż. Ten krzyż tam stoi i trwa. Jest niemym, ale wymownym świadkiem naszych czasów. Niech on tam pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze korzenie”.
– Proroku Janie Pawle II, skąd wiedziałeś, że polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podniesie rękę na krzyż? Co mamy robić? Brońcie krzyża! Jak? Macie w ręku kartę wyborczą. Brońcie krzyża! Tego z Giewontu i tego, który postawiliście na grobie swegodziecka, przyjaciela, ojca lub matki.

3. W dniu przyjścia do Diecezji zapragnąłem iść na codzień z Maryją. Tak chciał Jezus. Z wysokości krzyża w testamencie przekazał nam Matkę, a Maryi darował nowych synów i córki. Dziecko w ramionach kochającej matki czuje się bezpieczne. Wy o tym wiecie!
– Wspomnijcie, proszę, pierwszy różaniec, być może związany z Pierwszą Komunią świętą. Tak, tak! Wówczas Maryja podała nam dłoń, by prowadzić nas przez trudne etapy życia. Gdzie on jest dzisiaj? Może zaginął? Trzymajcie się dłoni Maryi. Czy się uczysz, czy studiujesz, trzymaj się Jej dłoni. Gdy szukasz pracy, trzymaj się Jej dłoni. Gdy zawiązujesz małżeństwo, gdy rodzisz dzieci, gdy wysyłasz ich w świat, trzymaj się Jej dłoni. Gdy wydaje ci się, że miłość małżeńska umiera, trzymaj się Jej dłoni. Gdy jedziesz do Unii Europejskiej, trzymaj się Jej dłoni. Gdy katechizujesz młodzież i dzieci, gdy głosisz Słowo Boże, gdy sprawujesz Eucharystię, trzymaj się dłoni Maryi. Dłoń Maryi uratowała Jana Pawła II od śmierci podczas zamachu. Jej dłoń uratowała Polskę od zalewu bolszewickiej czerwonej armii w 1920 r. Nie zawiedziesz się na Maryi. Ona jest mocna Bogiem, którego urodziła i mocna krzyżem, pod którym wytrwała, gdy inni pouciekali. Matka Jezusa nikogo nie zawodzi.

4. Upodobałem sobie więzy wspólnoty. Zawdzięczam to moim rodzicom. U nich znalazłem miłość, chleb i dom. We wspólnocie rodzinnej, we wspólnocie domu nie jest się samotnym, nie jest się zagubionym. Rozpad domu, to tragedia. Dokąd wtedy powróci syn marnotrawny, jeśli nie będzie wspólnoty domu?
– Panowie i Panie parlamentarzyści! Nie zajmujcie się drobiazgami o małżeństwach jednopłciowych, o prawach LGTB. Obywatele o takich orientacjach zawsze byli, są i będą w społeczeństwie. Zajmijcie się wspólnotą rodziny, gdzie rodzą się, wychowują i hartują ludzie miłujący Ojczyznę. Stawajcie w obronie wspólnoty rodzinnej przed licznymi zagrożeniami. Przyszłości ojczyzny nikt na świecie nie buduje na mniejszościach seksualnych. Szkoda czasu na tematy zastępcze.

3 Moi profesorowie licealni wdrukowali w nasze serca miłość do ojczyzny i narodu. Uczyli o smutnych czasach zaborów, o zsyłkach syberyjskich, o rusyfikacji, germanizacji, o wozie Drzymały. Widziałem ich w kościele. Oni zadali nam na całe życie wypracowanie do odrobienia – zadanie miłości i obrony Ojczyzny. Z domu Boga Ojca pytają, czy odrobiłeś zadanie? Walczyli za ojczyznę cichociemni, walczyli żołnierze wyklęci, których grobów szukamy, walczyli robotnicy Poznania, Radomia i Gdańska, rolnicy także. Walczyły ofiary stanu wojennego i męczennik błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko. A my? Czy ktoś nam grozi, gdy jesteśmy w NATO? Dzisiejszy wróg atakuje Ojczyznę nie tylko przy pomocy czołgów. Współczesny wróg przekracza granice przez dotacje, fundacje, programy międzynarodowe, także przez sankcje gospodarcze. Nie burzy budynków, ale atakuje wartości, symbole. Tak niewinnie zaatakował krzyż na Giewoncie. Zmierza głębiej – do zniszczenia tablic dziesięciu przykazań. Po co one, gdy człowiek jest panem tego świata?
– Kto ma stanąć w obronie? Wszyscy! W pierwszym rzędzie wy panie i panowie dziennikarze. Wasz głos jest słuchany przez miliony Polaków. Wasz głos jest mocny i podbudowany kolorowym obrazem.
– A kaznodzieje? Powinni iść w pierwszym szeregu i wskazywać azymut, jakim jest krzyż. Kto szanuje krzyż nie zagraża ani dziecku, ani rodzinie, ani ludziom LGTB, ani narodowi, ani sąsiedniemu państwu. Niejeden stawia pytanie: czy Chrystus będzie miał miejsce w naszej Ojczyźnie? Może będzie wypędzony? Czy znajdzie się miejsce dla Niego przy naszym ojczyźnianym
stole? Powtarzam któryś raz: fabryki można uruchomić, bezrobocie zlikwidować, pieniądz wzmocnić, ekonomię uwierzytelnić. Trudno jest wskrzesić obumarły patriotyzm, zadomowić na powrót odrzuconą Ewangelię, pokleić rozbite tablice Dekalogu. Wróg o tym wie!
– Co znajdziemy na ojczyźnianym stole po dniu wyborów? Zależeć to będzie od nas wierzących. Jedno tylko wiem. Nie mogę pozostać w domu. Droga wiodąca do zbawienia prowadzi po ojczyźnianych szlakach. Pod sztandarem krzyża, z Maryją Królową Polski, z ojczyźnianą wspólnotą wiary i Kościoła nie stracimy drogi do człowieka, ani do pomyślności ojczyzny. W to wierzyłem. W to wierzę i dziękuję wszystkim, którzy szli ze mną tą drogą przez 21 lat.
Niech w drodze do zbawienia prowadzi nas błogosławieństwo Boga Wszechmogącego: + Ojca i + Syna i + Ducha Świętego. Amen.
† Kazimierz Ryczan
ADMINISTRATOR APOSTOLSKI
___________________
KURIA DIECEZJALNA W KIELCACH
Kielce, dnia 10 listopada 2014 r.

Małpowanie Amerykanów, czyli halloween w pełnej krasie

Dzień Wszystkich Świętych czy halloween? A może i jedno i drugie? Przecież są w różne dni i – rzekomo – się nie wykluczają. A jednak zachodzi między nimi swojego rodzaju kolizja. Kolizja, która dzięki „nowoczesnemu myśleniu” przeradza się w drobną stłuczkę, a z czasem nie będzie traktowana nawet jako wykroczenie. Dziwi mnie, że halloween weszło aż takim przebojem do kanonu polskich świąt. Z dnia na dzień pojawia się coś, co zostaje przyjęte na wiarę bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Ludzie szaleją na punkcje świecących dyń, trupów, wampirów, zombie i wszystkiego tego, co kojarzy się z amerykanizacją. Właśnie tak – małpujemy Amerykanów. I nie ma się co dziwić, przecież na zachodzie rzekomo jest tak cudownie i fajnie. Nie ma to – jak Amerykanie – bardziej być przygotowanym na apokalipsę zombie niż brak prądu.

Ale wracając do meritum. Beznadziejne naśladowanie na pewno nie wyjdzie nam na dobre. Halloween nie jest świętem, które jest zakorzenione w kulturze chrześcijańskiej. W ogóle nie jest żadnym świętem. Ok, zgodzę się, że są niewierzący albo wyznający inną religię – tak więc ten tekst nie jest dla nich. A dla kogo jest? Dla katolików beznadziejnie zapatrzonych w upadającą cywilizację zachodu i naśladujących na każdym kroku jej zwyczaje. Rozpisałem się, ale nadal nie wyjaśniłem, co takiego jest w halloween, że go tak nie trawię. Ano to, że to pogańskie święto i nie ma nic wspólnego z wyznawanymi przez katolików wartościami. I już odpowiadam tym, którzy myślą, że XVI i XVII-wieczny obrzęd „dziadów” kultywowany niegdyś na naszych ziemiach też był pogański. Owszem, wiele z pogaństwa tam było, ale to było święto słowiańskie, a nie amerykańskie. Poza tym w dziadach był obecny Bóg, kara za grzech, nadzieja. Coś w rodzaju spotkania się zmarłych z żyjącymi.

Halloween zachęca, aby koncentrować i zabawiać się tym, co jest złe, plugawe, demoniczne, mroczne, niebezpieczne i ciemne. Dziady miały wymiar rodzinny, a ponadto były w jakimś stopniu schrystianizowane. Nie było w nich żadnego obrzędu z przebieraniem się za potwory i bieganiem od domu do domu na słodyczami. Halloween jest świętem komercyjnym, które nie ma nic wspólnego z żadną religią. Takie coś, jak wierzenie w Latającego Potwora Spaghetti. Oj, przepraszam, zagalopowałem się. Coś tam jednak ma. Sięga ono korzeniami czasów celtyckich, a konkretnie wyznawania bożka śmierci Samhaina. W tym właśnie dniu druidzcy magowie podczas swoistych obrzędów składali również krwawe ofiary z ludzi. Być może nie każdy to wie, ale tak właśnie było. Bardzo spodobała mi się jedna wypowiedź, która utkwiła mi w pamięci.

Anton LaVey, autor „Biblii szatana”, przyznał, że halloween dla satanistów jest najważniejszym dniem w roku, bo jest czasem niezwykłej potęgi szatana. Dlatego wtedy odprawiają swoje „czarne msze”, podczas których składają krwawe ofiary oraz dokonują rytualnych zabójstw. Cóż, dlaczego mnie to nie dziwi… Niewinna zaś z pozoru wydrążona dynia jest pozostałością po pogańskim zwyczaju rzeźbienia wizerunku demonów, których rolą było odstraszanie wszelakich nieszczęść. To również symbol potępionych dusz. Warto tutaj także dodać, że podświetlona dynia w przeszłości była symbolem czcicieli szatana. Aha, byłbym zapomniał. Przecież halloween to takie radosne święto, a dzień Wszystkich Świętych to ponura matnia. W zamyśle dzień Wszystkich Świętych to przecież radosne święto. Mamy się radować, bo wtedy święci i błogosławieni obchodzą swoje imieniny. To my zrobiliśmy z tego to, co obecnie mamy. W całym tym zamieszaniu nie ma żadnej winy dzieci – chcą się bawić, często nie rozumiejąc, co robią.

Wina jest po stronie dorosłych – zliberalizowanego i ciągnącego do pustki duchowej zachodniego społeczeństwa, które zostawia po sobie spaloną ziemię. Całą otoczkę tworzą również media, gdzie próżno szukać tradycyjnych elementów. Jeśli tak dalej pójdzie, to zatracimy nasze kulturowe wartości i wszystko, co nas charakteryzowało. Nie będzie polskich zwyczajów ani świąt. Będzie propagowanie tzw. wolności absolutnej, która w konsekwencji nas zniewoli. Nie powinniśmy się sugerować Ameryką. Mamy swoje święta. A jeśli już Amerykę do tablicy wywołałem, to pamiętajmy, że jest to swego rodzaju religijno-kulturowa unia. Społeczeństwo wielonarodowe o różnych wierzeniach i zwyczajach. A pamiętacie, jak kończyły wszystkie unie w historii i ile z nich przetrwało… No właśnie. Zarzućcie mi, że jestem nietolerancyjny. Chrześcijanin jednak nie może być tolerancyjny wobec zła.
Mateusz Błochhalloween-600x386

Cichy opór – chrześcijanie w niemieckich obozach koncentracyjnych

W świecie obozów koncentracyjnych więźniowie byli dla swoich oprawców jedynie numerami. I często tylko religia pozwalała im zachować wiarę w to, że są czymś więcej. Szczególnie okrutnie obchodzono się z duchownymi.

W październiku 1941 roku kilkudziesięciu nowych więźniów KL Auschwitz-Birkenau niepewnie wyczekiwało tego, co przyniosą kolejne minuty. W powietrzu unosił się drażniący zapach, którego jeszcze nie znali. Ale ci, którzy przeżyją, nigdy nie zapomną odoru palonych zwłok. Pilnujący ich SS-man rozpoczął swoje ponure powitanie: – „Moi panowie! Zapomnijcie, żeście kiedyś byli ludźmi, dziś jesteście tylko numerami, macie jedno prawo: umrzeć.” I, wskazując na ceglasty kształt buchający czarnym dymem, dodał: – „Tamten komin, to wasza przyszłość.” Jeden z więźniów usilnie próbował przebić wzrokiem zakopcone niebo. Jego usta poruszały się w rytm bezgłośnej modlitwy. Gdzieś tam, poza obozem, był księdzem Adamem Ziembą. Ale tutaj, dla swoich oprawców, nie był niczym więcej, jak tylko numerem 21855.

Numery i ludzie

Cała instytucja obozowa – wspominał po latach duchowny – ze wszystkimi jej urządzeniami dążyła wyraźnie i bezczelnie do wyzucia więźnia z wszelkich praw człowieczeństwa. Najwymowniejszym symbolem tych wszystkich działań było sprowadzenie człowieka do rangi numeru. Nie był to tylko zabieg administracyjny. Odebranie imienia i zastąpienie go numerem było próbą całkowitego odarcia więźnia z tego, kim był przed dostaniem się do obozu. Nazistowska wiara w wyższość niemieckiego narodu nad innymi w kacetach przeobraziła się w bezprzykładny sadyzm. Nie wystarczyło zabić osadzonych – przed śmiercią trzeba było doprowadzić ich do stanu, w którym przypominali bardziej bezwolne manekiny, aniżeli ludzi. Dlatego w obozie toczyła się walka między władzami a osadzonymi. Jej stawką nie było tylko biologiczne przetrwanie, ale coś jeszcze – ocalenie własnego człowieczeństwa. Bronią, która pozwoliła wielu więźniom odnieść zwycięstwo nad swoimi oprawcami, była wiara religijna.

Paciorki nadziei

Grupka wychudzonych mężczyzn zgromadziła się w niedzielne przedpołudnie 16 listopada 1941 w jednym z obozowych baraków. W wąskiej przestrzeni między więziennymi pryczami stał taborecik. Ale tego dnia nie był zwykłym meblem – był ołtarzem, na którym ustawiono prosty krzyż. Pochylony nad nim, ubrany w niebiesko-białe pasiaki ksiądz rozpoczął pierwszą w historii Auschwitz mszę. Wtajemniczeni więźniowie stworzyli szczelny kordon wokół duchownego. Niepowołane oczy nie mogły nic zobaczyć – udział w ceremonii groził surowymi karami. Po wszystkim ksiądz wymknął się z baraku i w ukryciu rozdawał Komunię innym więźniom. Zaniósł ją również tym, którzy już nie mogli przyjść o własnych siłach – konającym w obozowym szpitalu. „Tylko ta silna wiara podtrzymywała nas, nasze siły duchowe – wspominał po latach jeden z więźniów – i chociaż cieleśnie byliśmy słabi, potrafiliśmy te katusze przeżyć i innym stać się przykładem”.

Religia dawała to, bez czego trudno było przetrwać obozową gehennę: poczucie sensu i cel w życiu. Więźniowie, którym tego zabrakło przemieniali się w – jak określali ich inni więźniowie – „muzułmanów”: ludzkie szkielety, które w całkowitym zobojętnieniu oczekiwały własnej śmierci. Tymczasem w rzeczywistości obozowej nawet zwykły różaniec odmawiany z wiarą mógł nieść upragnioną pociechę. „Paciorki nasze pomagały realnie – wspominał ks. Ziemba. – Nie chodzi tu o jakąś cudowność, ale samo przestawienie naszej psychiki na inny tor, zajęcie się jeszcze czymś innym, modlitwą, dawało pewnego rodzaju odprężenie i to nas utrzymywało w formie.”

Dziś umrzesz jak twój mistrz

Naziści znali moc, jaką religia może obdarzyć więźniów. Stanowiła ona zagrożenie dla ich planów zamienienia osadzonych w anonimową i bezkształtną masę apatycznych zombie. Dlatego starali się ją doszczętnie wytępić z życia obozowego, a wszelkie jej przejawy były surowo karane. Przyłapanych ma modlitwach tłuczono do nieprzytomności. Jeśli u więźnia znaleziono jakiekolwiek dewocjonalia – krzyżyk, medalik, obrazek z podobizną świętego – kazano mu je zbezcześcić przez podeptanie. Jeśli odmówił – czekały go bicie, chłosta, czasem aż do śmierci. Jednak największe zagrożenie wisiało nad głowami duchownych. „Nie mów, żeś ksiądz. Zakatrupią zaraz” – te słowa usłyszał ksiądz Ziemba tuż po przybyciu do obozu. „Jak to dobrze nie być księdzem”, powtarzali między sobą więźniowie.

Duchowni byli sercem obozowego życia religijnego: prowadzili msze i nabożeństwa, spowiadali, krzepili więźniów budującymi rozmowami i dawali nadzieję. Dlatego dla obozowych funkcjonariuszy byli wrogami numer 1. Księża bardzo często byli traktowani na równi z Żydami. Zwykle od razu kierowano ich do kompanii karnych, w których czas życia był znikomo krótki. Dopuszczano się na nich szczególnych udręczeń, jak choćby względem ks. Piotra Dańkowskiego, który w Wielki Piątek 1942 roku usłyszał od kapo: „dziś będziesz ukrzyżowany jak twój mistrz.” Na plecy zarzucono mu ciężką kłodę, którą musiał dźwigać jak Jezus krzyż w drodze na Golgotę. Podczas marszu, wśród szyderstw SS-manów i więźniów funkcyjnych, kilkukrotnie upadał. Za którymś razem już nie wstał, a jego życie przerwał ciężki but oprawcy. W KL Stutthof zmuszano księży do picia pełnej odchodów wody z obozowej kloaki, szydząc z nich słowami: „Piliście codziennie wino na wolności, napijcie się raz czego innego.” W Auschwitz SS-mani nakazywali księżom publiczne całowanie się z rabinami i fotografowali te sceny wśród salw śmiechu.

Wyplenić chrześcijaństwo z Europy

Szczególne bestialstwo, z jakim władze obozowe obchodziły się z duchownymi miały również inną przyczynę, niż tylko chęć zniszczenia ludzi, którzy w obozach stawali się filarami życia religijnego. „Najcięższym losem – powiedział Adolf Hitler – jaki kiedykolwiek spadł na ludzkość było chrześcijaństwo.” Führer nienawidził tej religii, ponieważ uważał ją za sprzeczną z „aryjską” etyką siły, która uzasadniała niemieckie podboje, niewolenie i zabijanie „ras niższych”. Wszelkie pozytywne gesty Hitlera względem przedstawicieli chrześcijaństwa – tak jak podpisanie konkordatu z Watykanem w 1935 roku – były jedynie taktycznymi ustępstwami, które dyktował bieżący interes polityczny. Jeszcze w latach trzydziestych Hitler wieścił, że w ciągu dziesięciu lat chrześcijaństwo nie będzie miało w III Rzeszy żadnego wpływu i znaczenia. Dlatego szczególne represje, którym poddawano duchownych w obozach należy traktować jako element nazistowskiej polityki dechrystianizacji Europy.

Okrutna postawa strażników i kapo względem kapłanów, zakonników i zakonnic często powodowała zupełnie inną reakcję od tej, której pragnęliby dręczyciele. Więźniowie chronili duchownych. I robili to nie tylko z szacunku dla ich profesji, ale dlatego, że „ludzie Boga” stanowili dla nich wsparcie w drodze przez mękę, jaką był pobyt w kacecie. – „My idziemy na śmierć i dobrze, że jest z nami ksiądz” – usłyszał w Oświęcimiu od współwięźniów ksiądz Władysław Grohs. Obecność duchownego czyniła brutalny koniec życia łatwiejszym do zniesienia. Być może dlatego, że w perspektywie religijnej przestawał on być tylko wymazaniem z obozowych kartotek kolejnego „ludzkiego numeru”. Śmierć stała się darem, który można było ofiarować za cokolwiek, co stanowiło dla więźnia wartość. Dzięki temu umierający miał poczucie, że umiera „po coś” – za ojczyznę, za kolegów – a nie jest tylko kolejnym anonimowym szkieletem, którego strawi ogień pieca.

Wygrani i przegrani

Pewnego wieczoru, podczas apelu wywleczono na środek placu pobitego Żyda. Tuż obok stała specjalnie przygotowana dla niego szubienica. Nieważne było, za co został skazany – w obozie można było umrzeć za wszystko. Ale SS-mani postanowili udręczyć jeszcze więźniów. Wybrali jednego, o którym wiedzieli, że jest gorliwym katolikiem. Wcisnęli mu pętle w rękę i zażądali, by założył ją na szyję nieszczęśnika. Ten odmówił. Potem były już tylko kopniaki i tłuczenie pięściami. Chwilę później stołek spod nóg Żyda wykopnął niemiecki strażnik. Skatowanego niedoszłego kata wynieśli więźniowie.

Tak w obozach wielu więźniów toczyło swoją – jak ją nazywał ks. Ziemba – „cichą wojnę.” Jej bronią nie był karabiny, ale skryte modlitwy i tajemne msze. I codzienny opór przed tym, by nie dać się upodlić przez obozowy system. Ci, którzy tę batalię wygrali – przeżyli. Nawet jeżeli wolność od udręki podarował im nie aliancki żołnierz, ale krematoryjny komin.

Autor: Robert Jurszo
Korekta: ks. Rafał Zyman

kl-700x466

 


Polska – Unia – partnerstwo czy podległość? Czy „polexit” jest realny?

Minęło ponad czternaście lat od naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. W polityce to wieczność: ośmiu premierów i czterech prezydentów. Wiele się zmieniło, ale jedna rzecz pozostaje stała i niezmienna: poparcie klasy politycznej dla dalszego członkostwa w Unii Europejskiej. Prezydent Andrzej Duda proponuje nawet wpisanie członkostwa …

Czytaj więcej …

Jak to z tymi Sarmatami było?

Mamy tyle wspaniałych tradycji – obyczajowych, politycznych i militarnych – oryginalnych i niepowtarzalnych. Nawet jeśli o nich nie myślimy, bądź wcale ich nie znamy, one i tak krążą w naszym narodowym krwiobiegu. Sięgajmy zatem po nie, poznawajmy je, kreatywnie wpisujmy je w nowe konteksty – …

Czytaj więcej …

Cel: zniszczyć Kościół! Jak komuniści walczyli z ludźmi wierzącymi

Kuria krakowska była jedną z najsilniejszych, najbardziej zwartych i najbardziej opozycyjnie nastawionych wobec komunistów metropolii w Polsce. Dlatego bezpieka musiała ją zniszczyć – mówi dr hab. Filip Musiał, Dyrektor Oddziału IPN w Krakowie. 26 stycznia obchodziliśmy 63. rocznicę procesu kurii krakowskiej. Czy istniały jakiekolwiek różnice …

Czytaj więcej …

PPR i prawdziwe oblicze komunizmu

Polska Partia Robotnicza była hałaśliwą grupą przebierańców moskiewskich, którzy nie odegrali żadnej istotnej roli w polskim podziemiu. Weryfikacja komunistycznych „dokonań” spod znaku GL/AL, tych wszystkich wysadzonych pociągów, wielkich bitew partyzanckich pokazuje nie bohaterstwo, ale degrengoladę organizacyjną, pospolity bandytyzm, brak dokonań w walce z Niemcami i …

Czytaj więcej …