Cel: zniszczyć Kościół! Jak komuniści walczyli z ludźmi wierzącymi

Kuria krakowska była jedną z najsilniejszych, najbardziej zwartych i najbardziej opozycyjnie nastawionych wobec komunistów metropolii w Polsce. Dlatego bezpieka musiała ją zniszczyć – mówi dr hab. Filip Musiał, Dyrektor Oddziału IPN w Krakowie.

26 stycznia obchodziliśmy 63. rocznicę procesu kurii krakowskiej. Czy istniały jakiekolwiek różnice między pokazowymi procesami w ZSRR a pokazowymi procesami w PRL?

Nie było żadnych różnic. Pokazowe procesy w „ludowej” Polsce były organizowane na wzór tych w ZSRS. Ich celem nie było wymierzenie sprawiedliwości, tylko realizacja propagandowego celu, który przyświecał partii komunistycznej. Jeśli spojrzymy na postępowania trybunałów komunistycznych, to zobaczymy, jak wyglądała ówczesna ścieżka spraw politycznych począwszy od zatrzymania opozycjonisty, działacza niepodległościowego aż do jego skazania. Była ona podporządkowana przede wszystkim rygorom propagandowym. Wyrok sądowy nie miał ukarać rzekomego sprawcy, tylko odpowiednio oddziaływać na opinię publiczną. Poza tym pozwalał on na legitymizację władzy komunistycznej, jako władzy działającej w sposób zgodny z prawem i delegitymizację opozycjonistów, działaczy niepodległościowych, partyzantów zbrojnego podziemia, duchownych katolickich, których przedstawiano jako bandytów, szpiegów i reakcjonistów.

 Dlaczego kuria krakowska była dla komunistów aż tak niebezpiecznym przeciwnikiem?

Moim zdaniem z dwóch powodów. Po pierwsze ówczesna działalność kurii przez wiele lat wiązała się z osobą kard. Adama Stefana Sapiehy. Cieszył się on olbrzymią sympatią społeczną i ogromnym mirem wśród wiernych. Przydomek, który zyskał on podczas II Wojny Światowej, czyli „Książę Niezłomny” był wyrazem uwielbienia krakowian dla metropolity oraz bardzo ważnym sygnałem dla komunistów. Sygnałem, który mówił, że mają oni do czynienia z hierarchą, który nie będzie poddawał się naciskom. Po drugie: jeśli spojrzymy na działania komunistów, które miały zniszczyć Kościół katolicki, to w szerszej perspektywie zauważymy, że chcieli osiągnąć to poprzez zrujnowanie jego symboliki. Dlatego w czasie procesów pokazowych należało całkowicie i nieodwołalnie skompromitować postacie, które były ważne dla wiernych. Pod koniec lat 40. ówczesny minister bezpieczeństwa publicznego wydał niejawny dokument skierowany do szefów Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego. Nakazywał w nim organizowanie co najmniej jednego procesu pokazowego wymierzonego w duchownych katolickich w każdym województwie. Było to przygotowanie pola przed decydującym atakiem na Kościół.

Kuria krakowska była jedną z najsilniejszych, najbardziej zwartych i najbardziej opozycyjnie nastawionych wobec komunistów metropolii w Polsce. Dlatego bezpieka chciała ją zniszczyć.

 Jak wyglądał „dobór” ławy oskarżonych?

W przypadku procesu kurii krakowskiej tzw. trzonem ludzi realizujących rzeczywistą działalność o charakterze opozycyjnym byli ks. Józef Lelito, Michał Kowalik i Edward Chachlica. Byli oni w czasie wojny związani z Narodową Organizacją Wojskową, zaś po wojnie tworzyli w Małopolsce sieć tzw. punktów informacyjnych. W ramach swojej działalności zbierali informacje o sytuacji w komunistycznej Polsce, które następnie były wysyłane na Zachód. Ze względu na obowiązującą w PRL-u cenzurę i „przegląd” korespondencji listy spisywano tajnopisami, co dawało komunistom pretekst do oskarżenia o szpiegostwo. Gdy dzisiaj przyglądamy się temu, jakie treści były wysyłane zagranicę, to widzimy, że były to wiadomości, które dziś można przeczytać w gazecie. W komunistycznej Polsce potraktowano je jako raporty szpiegowskie. Pretekstem do poszerzenia ławy oskarżonych były częste wizyty ks. Lelity w kurii krakowskiej. Wikary z Rabki przyjeżdżał tam w sprawach służbowych w zastępstwie swojego proboszcza i spotykał się z kurialnymi notariuszami: ks. Witem Brzyckim i ks. Janem Pochopieniem. Kontakty te zostały ocenione przez komunistyczną bezpiekę jako kontakty o charakterze szpiegowskim a księża Brzycki i Pochopień „stali się” elementami siatki wywiadowczej ks. Lelity – szpiega zachodnich imperialistów. Ławę oskarżonych uzupełniono jeszcze o przyjaciela ks. Lelity, drugiego wikarego z Rabki, czyli ks. Franciszka Szymonka oraz o Stefanię Rospond, która była potrzebna z dwóch powodów. Po pierwsze: ze względu na nazwisko zbieżne z nazwiskiem krakowskiego biskupa Stanisława Rosponda. Po drugie: była ona zaangażowana w działalność kongregacji „Żywego Różańca Dziewcząt”, przez co można było uderzyć w organizacje katolickie działające wśród młodzieży. Zatem tzw. proces kurii krakowskiej był w istocie sprawą ks. Józefa Lelity, do którego sztucznie dołączono kurialnych notariuszy – po to, by osiągnąć efekt propagandowy.

 W trakcie procesu krakowskiego oprócz oskarżeń o szpiegostwo padły również zarzuty o dążenie do „trzeciej wojny światowej”.

Był to element, który krył się za tzw. niejawną częścią rozprawy. Zdając sobie sprawę z miałkości materiału dowodowego, z tego że „raporty” wysyłane na Zachód nie zawierały żadnych tajemnic, próbowano budować propagandowy spektakl. Komuniści usiłowali pokazać, że „działalność szpiegowska” jest związana z dążeniem do kolejnej wojny przez „imperialistów amerykańskich”. Najważniejszym, moim zdaniem, elementem propagandowej mistyfikacji w procesie były „łupy” zdobyte podczas rewizji w kurii. Komuniści skonfiskowali wówczas prywatne przedmioty pochodzące z kolekcji przedwojennych rodów arystokratycznych spokrewnionych z kardynałem Sapiehą. Były tam przedmioty codziennego użytku oraz przedmioty o wartości muzealnej. Stanowiły one doskonałą oprawę sali sądowej, która miała przekonać Polaków, że Kościół gromadzi dobra i bogaci się kosztem wiernych.

 W trakcie procesu oskarżeni próbowali kluczyć i mylić tropy. Czy udało im się zmylić śledczych?

Niestety nie. Oskarżeni starali się wskazywać, że robili rzeczy błahe. Edward Chachlica w sposób niezwykle zdecydowany odrzucał wszystkie stawiane mu zarzuty i podkreślał zgodnie z prawdą, że to co robił nie było szpiegostwem. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ procesy pokazowe miały odgórnie ustalony scenariusz. Zgromadzony materiał dowodowy w połączeniu z zastraszeniem oskarżonych wystarczyły do skazania. Ks. Lelito był szantażowany przez komunistów tym, że jeśli nie przyzna się do szpiegostwa, to zostanie skazany z dekretu sierpniowego za współpracę z okupantem niemieckim. Dla człowieka, który w czasie wojny działał w podziemiu niepodległościowym było to realną groźbą, wiążącą się z hańbą. Dlatego właśnie duchowny postanowił przyznać się na sali rozpraw do stawianych zarzutów. Musimy też pamiętać, że gdy oskarżeni starali się kluczyć podczas rozprawy, to sędziowie żądali odczytywania ich protokołów zeznań sporządzonych w trakcie śledztwa. Protokoły te były wówczas uznawane za wyjaśnienia złożone przed sądem.

 Wiemy, że oskarżeni byli poddawani torturom psychicznym. Czy bezpieka stosowała wobec nich również przemoc fizyczną?

Część oskarżonych była bita, przypalana papierosami i sadzana na tzw. „palu Andersa”, czyli nodze odwróconego taboretu. Po ogłoszeniu wyroku znęcanie się nie ustało. Opisał je Edward Chachlica. Skazani na karę śmierci Chachlica, Kowalik i zapewne ks. Lelito zanim dowiedzieli się, że wyrok został zmieniony na dożywotnie więzienie byli kilkakrotnie wyprowadzani na pozorowane egzekucje, co miało ich jeszcze bardziej złamać psychicznie.

 Dlaczego komuniści ostatecznie odstąpili od wykonania wyroków śmierci Edwardowi Chachlicy, Michałowi Kowalikowi i ks. Józefowi Lelito? Zgodnie z sowiecką praktyką  proces pokazowy powinien zakończyć się przynajmniej jedną śmiercią oskarżonego.

W tej sprawie nie mamy żadnych jednoznacznych danych źródłowych. Być może uznano, że sam proces spełnił swoją rolę. Pamiętajmy, że niedługo po jego zakończeniu wprowadzono dekret o obsadzie stanowisk kościelnych, który miał ograniczyć suwerenność polityki personalnej Kościoła. Być może uznano, że wykonanie tych wyroków jest także z politycznego punktu widzenia niecelowe tym bardziej, że skazanych bardzo długo trzymano na tzw. „bloku śmierci”. Dopiero latem 1953 roku dowiedzieli się oni, że zamieniono im karę na dożywotnie więzienie. Kluczowe jednak wydaje się to, że w marcu 1953 r. zmarł Józef Stalin, a w bloku sowieckim rozpoczął się proces „odwilży”.

 Koniec procesu nie oznaczał zakończenia propagandowej mistyfikacji. Po procesie polscy literaci ogłosili rezolucję potępiającą skazanych. Czym była ta rezolucja?

Po procesach pokazowych mieliśmy do czynienia z różnymi formami „potwierdzania słuszności wyroków sądowych”. Realizowano je w bardzo różnym zakresie. Czasem były to tzw. masówki w zakładach pracy, czasem listy otwarte różnych środowisk. Miały one podkreślać, że władza ludowa postąpiła słusznie „uderzając w zdrajców narodu”. Musimy pamiętać, że taki był cel procesów pokazowych. Nie chodziło o uderzenie w konkretnego oskarżonego, tylko o przekonanie jak największej liczby osób do „odwróconej rzeczywistości”. „Rzeczywistości”, w której ludzie działający w imię polskiej niepodległości i wiary katolickiej byli nazywani zdrajcami i sprzedawczykami.

 Czy po roku 1953 obserwowaliśmy kolejne procesy pokazowe przeciwko Kościołowi, duchownym i zwykłym katolikom?

Kulminacja nacisku na Kościół to jesień 1953 roku. Jest to swoisty paradoks: w bloku wschodnim obserwujemy odwilż a jednocześnie ma miejsce punkt przesilenia, czyli apogeum represji przeciwko Kościołowi. Bardzo ważnym wydarzeniem tamtego czasu jest proces biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, który rozgrywa się we wrześniu 1953 roku. Późniejszy sprzeciw kard. Stefana Wyszyńskiego wobec potępienia ordynariusza kieleckiego powoduje, że władza komunistyczna podejmuje decyzję o internowaniu Prymasa. Musimy mieć świadomość, że czas internowania kard. Wyszyńskiego, to okres w którym opór ze strony Kościoła wobec zawłaszczania przez komunistów wszystkich sfer życia przenosi się na poziom parafii. To właśnie tam jest wówczas dostrzegalna prawdziwa siła Kościoła.

autor: Tomasz Kolanek 

korekta: ks. Rafał Zyman

Komentowanie jest wyłączone.