W świecie obozów koncentracyjnych więźniowie byli dla swoich oprawców jedynie numerami. I często tylko religia pozwalała im zachować wiarę w to, że są czymś więcej. Szczególnie okrutnie obchodzono się z duchownymi.
W październiku 1941 roku kilkudziesięciu nowych więźniów KL Auschwitz-Birkenau niepewnie wyczekiwało tego, co przyniosą kolejne minuty. W powietrzu unosił się drażniący zapach, którego jeszcze nie znali. Ale ci, którzy przeżyją, nigdy nie zapomną odoru palonych zwłok. Pilnujący ich SS-man rozpoczął swoje ponure powitanie: – „Moi panowie! Zapomnijcie, żeście kiedyś byli ludźmi, dziś jesteście tylko numerami, macie jedno prawo: umrzeć.” I, wskazując na ceglasty kształt buchający czarnym dymem, dodał: – „Tamten komin, to wasza przyszłość.” Jeden z więźniów usilnie próbował przebić wzrokiem zakopcone niebo. Jego usta poruszały się w rytm bezgłośnej modlitwy. Gdzieś tam, poza obozem, był księdzem Adamem Ziembą. Ale tutaj, dla swoich oprawców, nie był niczym więcej, jak tylko numerem 21855.
Numery i ludzie
Cała instytucja obozowa – wspominał po latach duchowny – ze wszystkimi jej urządzeniami dążyła wyraźnie i bezczelnie do wyzucia więźnia z wszelkich praw człowieczeństwa. Najwymowniejszym symbolem tych wszystkich działań było sprowadzenie człowieka do rangi numeru. Nie był to tylko zabieg administracyjny. Odebranie imienia i zastąpienie go numerem było próbą całkowitego odarcia więźnia z tego, kim był przed dostaniem się do obozu. Nazistowska wiara w wyższość niemieckiego narodu nad innymi w kacetach przeobraziła się w bezprzykładny sadyzm. Nie wystarczyło zabić osadzonych – przed śmiercią trzeba było doprowadzić ich do stanu, w którym przypominali bardziej bezwolne manekiny, aniżeli ludzi. Dlatego w obozie toczyła się walka między władzami a osadzonymi. Jej stawką nie było tylko biologiczne przetrwanie, ale coś jeszcze – ocalenie własnego człowieczeństwa. Bronią, która pozwoliła wielu więźniom odnieść zwycięstwo nad swoimi oprawcami, była wiara religijna.
Paciorki nadziei
Grupka wychudzonych mężczyzn zgromadziła się w niedzielne przedpołudnie 16 listopada 1941 w jednym z obozowych baraków. W wąskiej przestrzeni między więziennymi pryczami stał taborecik. Ale tego dnia nie był zwykłym meblem – był ołtarzem, na którym ustawiono prosty krzyż. Pochylony nad nim, ubrany w niebiesko-białe pasiaki ksiądz rozpoczął pierwszą w historii Auschwitz mszę. Wtajemniczeni więźniowie stworzyli szczelny kordon wokół duchownego. Niepowołane oczy nie mogły nic zobaczyć – udział w ceremonii groził surowymi karami. Po wszystkim ksiądz wymknął się z baraku i w ukryciu rozdawał Komunię innym więźniom. Zaniósł ją również tym, którzy już nie mogli przyjść o własnych siłach – konającym w obozowym szpitalu. „Tylko ta silna wiara podtrzymywała nas, nasze siły duchowe – wspominał po latach jeden z więźniów – i chociaż cieleśnie byliśmy słabi, potrafiliśmy te katusze przeżyć i innym stać się przykładem”.
Religia dawała to, bez czego trudno było przetrwać obozową gehennę: poczucie sensu i cel w życiu. Więźniowie, którym tego zabrakło przemieniali się w – jak określali ich inni więźniowie – „muzułmanów”: ludzkie szkielety, które w całkowitym zobojętnieniu oczekiwały własnej śmierci. Tymczasem w rzeczywistości obozowej nawet zwykły różaniec odmawiany z wiarą mógł nieść upragnioną pociechę. „Paciorki nasze pomagały realnie – wspominał ks. Ziemba. – Nie chodzi tu o jakąś cudowność, ale samo przestawienie naszej psychiki na inny tor, zajęcie się jeszcze czymś innym, modlitwą, dawało pewnego rodzaju odprężenie i to nas utrzymywało w formie.”
Dziś umrzesz jak twój mistrz
Naziści znali moc, jaką religia może obdarzyć więźniów. Stanowiła ona zagrożenie dla ich planów zamienienia osadzonych w anonimową i bezkształtną masę apatycznych zombie. Dlatego starali się ją doszczętnie wytępić z życia obozowego, a wszelkie jej przejawy były surowo karane. Przyłapanych ma modlitwach tłuczono do nieprzytomności. Jeśli u więźnia znaleziono jakiekolwiek dewocjonalia – krzyżyk, medalik, obrazek z podobizną świętego – kazano mu je zbezcześcić przez podeptanie. Jeśli odmówił – czekały go bicie, chłosta, czasem aż do śmierci. Jednak największe zagrożenie wisiało nad głowami duchownych. „Nie mów, żeś ksiądz. Zakatrupią zaraz” – te słowa usłyszał ksiądz Ziemba tuż po przybyciu do obozu. „Jak to dobrze nie być księdzem”, powtarzali między sobą więźniowie.
Duchowni byli sercem obozowego życia religijnego: prowadzili msze i nabożeństwa, spowiadali, krzepili więźniów budującymi rozmowami i dawali nadzieję. Dlatego dla obozowych funkcjonariuszy byli wrogami numer 1. Księża bardzo często byli traktowani na równi z Żydami. Zwykle od razu kierowano ich do kompanii karnych, w których czas życia był znikomo krótki. Dopuszczano się na nich szczególnych udręczeń, jak choćby względem ks. Piotra Dańkowskiego, który w Wielki Piątek 1942 roku usłyszał od kapo: „dziś będziesz ukrzyżowany jak twój mistrz.” Na plecy zarzucono mu ciężką kłodę, którą musiał dźwigać jak Jezus krzyż w drodze na Golgotę. Podczas marszu, wśród szyderstw SS-manów i więźniów funkcyjnych, kilkukrotnie upadał. Za którymś razem już nie wstał, a jego życie przerwał ciężki but oprawcy. W KL Stutthof zmuszano księży do picia pełnej odchodów wody z obozowej kloaki, szydząc z nich słowami: „Piliście codziennie wino na wolności, napijcie się raz czego innego.” W Auschwitz SS-mani nakazywali księżom publiczne całowanie się z rabinami i fotografowali te sceny wśród salw śmiechu.
Wyplenić chrześcijaństwo z Europy
Szczególne bestialstwo, z jakim władze obozowe obchodziły się z duchownymi miały również inną przyczynę, niż tylko chęć zniszczenia ludzi, którzy w obozach stawali się filarami życia religijnego. „Najcięższym losem – powiedział Adolf Hitler – jaki kiedykolwiek spadł na ludzkość było chrześcijaństwo.” Führer nienawidził tej religii, ponieważ uważał ją za sprzeczną z „aryjską” etyką siły, która uzasadniała niemieckie podboje, niewolenie i zabijanie „ras niższych”. Wszelkie pozytywne gesty Hitlera względem przedstawicieli chrześcijaństwa – tak jak podpisanie konkordatu z Watykanem w 1935 roku – były jedynie taktycznymi ustępstwami, które dyktował bieżący interes polityczny. Jeszcze w latach trzydziestych Hitler wieścił, że w ciągu dziesięciu lat chrześcijaństwo nie będzie miało w III Rzeszy żadnego wpływu i znaczenia. Dlatego szczególne represje, którym poddawano duchownych w obozach należy traktować jako element nazistowskiej polityki dechrystianizacji Europy.
Okrutna postawa strażników i kapo względem kapłanów, zakonników i zakonnic często powodowała zupełnie inną reakcję od tej, której pragnęliby dręczyciele. Więźniowie chronili duchownych. I robili to nie tylko z szacunku dla ich profesji, ale dlatego, że „ludzie Boga” stanowili dla nich wsparcie w drodze przez mękę, jaką był pobyt w kacecie. – „My idziemy na śmierć i dobrze, że jest z nami ksiądz” – usłyszał w Oświęcimiu od współwięźniów ksiądz Władysław Grohs. Obecność duchownego czyniła brutalny koniec życia łatwiejszym do zniesienia. Być może dlatego, że w perspektywie religijnej przestawał on być tylko wymazaniem z obozowych kartotek kolejnego „ludzkiego numeru”. Śmierć stała się darem, który można było ofiarować za cokolwiek, co stanowiło dla więźnia wartość. Dzięki temu umierający miał poczucie, że umiera „po coś” – za ojczyznę, za kolegów – a nie jest tylko kolejnym anonimowym szkieletem, którego strawi ogień pieca.
Wygrani i przegrani
Pewnego wieczoru, podczas apelu wywleczono na środek placu pobitego Żyda. Tuż obok stała specjalnie przygotowana dla niego szubienica. Nieważne było, za co został skazany – w obozie można było umrzeć za wszystko. Ale SS-mani postanowili udręczyć jeszcze więźniów. Wybrali jednego, o którym wiedzieli, że jest gorliwym katolikiem. Wcisnęli mu pętle w rękę i zażądali, by założył ją na szyję nieszczęśnika. Ten odmówił. Potem były już tylko kopniaki i tłuczenie pięściami. Chwilę później stołek spod nóg Żyda wykopnął niemiecki strażnik. Skatowanego niedoszłego kata wynieśli więźniowie.
Tak w obozach wielu więźniów toczyło swoją – jak ją nazywał ks. Ziemba – „cichą wojnę.” Jej bronią nie był karabiny, ale skryte modlitwy i tajemne msze. I codzienny opór przed tym, by nie dać się upodlić przez obozowy system. Ci, którzy tę batalię wygrali – przeżyli. Nawet jeżeli wolność od udręki podarował im nie aliancki żołnierz, ale krematoryjny komin.
Autor: Robert Jurszo
Korekta: ks. Rafał Zyman