Chrześcijaństwa nie da się pogodzić z oświeceniową ideologią ani postmodernistycznym bezładem, a krzyża nie da się wpisać ani w sierp, ani w młot, ani w gwiazdę, ani w swastykę, ani w pacyfę, ani w tęczę. To niby oczywiste, ale okazuje się, iż wielu ludzi o tym zapomina. Rozpoczęta niedawno w Hiszpanii kolejna odsłona lewicowej kampanii opluwania generała Franco przyniosła nowy aspekt sprawy. Czerwonych Hiszpanów bowiem nie mniej niż osoba Caudillo, którego chcą wypędzić z miejsca wiecznego spoczynku, drażni krzyż górujący nad Valle de los Caídos, przeto stojąca w awangardzie rewolucji na Półwyspie Iberyjskim partia zwana Zjednoczoną Lewicą wniosła na forum Kongresu Deputowanych projekt ustawy rugującej krzyż z Narodowego Pomnika Świętego Krzyża w Dolinie Poległych, gdyż – zdaniem wnioskodawców – „krzyż nie pasuje do państwa demokratycznego”.
Historia nauczyła nas, ponad wszelką wątpliwość, traktować wynurzenia rewolucjonistów jako szaloną rewię absurdu, aczkolwiek w tym akurat przypadku nieszczęsny lewak, który napisał powyższe słowa, niechcący, ale bezbłędnie, trafił w samo sedno. Krzyż faktycznie nie pasuje do demokracji. Chrześcijaństwo i demokracja to systemy niekompatybilne. Jak bowiem pogodzić Chrystusowy nakaz życia wedle zasady: „Tak, tak – nie, nie; a co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37) z fundamentalnym założeniem demokracji – relatywizmem? Demokracja jako system umowności nie toleruje Boga, gardzi dogmatem. A rzeczy, które „od Złego pochodzą”? W demokratycznym postrzeganiu rzeczywistości w ogóle takich nie ma. W demokracji „dobro i zło zależy od decyzji parlamentu, tak samo jak zakaz przyjmowania zakładów totalizatora i sprzedaży alkoholu po wpół do jedenastej wieczorem” – czytelnicy wybaczą, że do znudzenia posługuję się tym cytatem, ale obrazowość tej jakże trafnej diagnozy Goldinga od lat nie przestaje mnie zachwycać.
W demokracji o etyce i moralności decyduje większość głosów. Czyż więc można się dziwić, że w takiej sytuacji demokracja kreuje się na substytut religii, by z czasem – nie mając żadnego racjonalnego uzasadnienia – przejąć funkcję religii? „Aby zapewnić sobie dalszą egzystencję demokracja musi nabrać charakteru irracjonalnej świeckiej religii, w którą trzeba wierzyć” – wnioskuje Erik von Kuehnelt-Leddihn. To już się faktycznie stało – obecnie obserwujemy kolejny etap „uświęcania” demokracji, mianowicie: jej deifikację. Tak, demokracja (i źle pojmowana tolerancja) staje się świeckim bożkiem. Dlatego krzyż i chrześcijaństwo, które krzyż symbolizuje, tak bardzo niektórym przeszkadza. Ale to dziwić nikogo nie powinno.
W lewicowym porządku działania punkt o wyrugowaniu Kościoła najpierw z przestrzeni publicznej, a później w ogóle z całej przestrzeni doczesnej, stoi wybity tłustą czcionką od co najmniej roku 1789 (czyli od czasów rewolucji francuskiej), i nigdy lewica się z tym specjalnie nie kryła (choć bywało, że niekiedy taktycznie się z tym kamuflowała). Tak, krzyż nie pasuje do demokracji w tym sensie, że ani dogmatów, ani moralności, nie da się ustalać w oparciu o większościowe głosowanie. To byłaby droga do nikąd. Krzyż jest wzorcem, według którego mamy orientować się na Prawdę – prawdę o człowieku i o społeczeństwie. Krzyż ma być także znakiem sprzeciwu – wobec kłamstwa i wszelkiej manipulacji. Warto sobie nad tym wszystkim podumać – zwłaszcza we wrześniu, kiedy przeżywamy Święto Podwyższenia Krzyża Świętego.
J. Wolak, R. Zyman