Refleksja listopadowa

Refleksja listopadowa

Ostatnim słowem naszego życia nie jest śmierć. Życie nasze bynajmniej nie jest absurdem. Ma sens. To znaczy ma swój bardzo określony kierunek. Wiemy dokąd zmierzamy i wiemy, że cel naszego dążenia to życie wieczne – mówił abp Marek Jędraszewski w uroczystość Wszystkich Świętych. Metropolita krakowski przewodniczył Mszy Świętej w kaplicy Zmartwychwstania Pańskiego na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Na początku homilii, metropolita krakowski zacytował dwa głosy, które na długo ukształtowały europejskie myślenie o człowieku i jego roli, przyczyniając się do rozprzestrzenienia tego, co Jan Paweł II nazwał „cywilizacją śmierci”. Jak wyjaśniał jeden z nich definiuje człowieka jako jednostkę, która zmierza do śmierci, czyniąc z końca ziemskiego życia ostateczny cel wszystkich zmagań i wysiłków, a drugi – w duchu ateistycznego egzystencjalizmu – mówi, że absurdem jest ludzkie życie i śmierć. Arcybiskup podkreślił, że na przekór tej pogańskiej wizji człowieka obecnej we współczesnej kulturze, chrześcijaństwo wpatrzone jest w zmartwychwstałego Chrystusa, który zwyciężył śmierć, grzech i szatana. Arcybiskup powiedział, że każdy, kto pokłada nadzieję w Chrystusie, uświęca się na Jego wzór. – Pokładać nadzieję w Chrystusie, otwierać się dzięki wierze na Jego zbawcze słowo zawarte w Ewangelii i iść przez całe życie, będąc przenikniętym nadzieją, że przyjdzie czas, gdy staniemy twarzą w twarz przed samym Bogiem, a On pochyli się na nami, dostrzegając nasze wysiłki, by do końca pozostać wiernym Ewangelii i otworzy bramy życia wiecznego także dla nas. To jest nasza chrześcijańska nadzieja – mówił abp Jędraszewski. Metropolita krakowski zwracał uwagę na to, że człowiek powinien starać się żyć tak, aby Ewangelia przenikała cały jego sposób myślenia i postępowania. Dodał, że chrześcijańska nadzieja powinna nieść w sobie przekonanie, że każdy z nas zdąża do domu Ojca. Ostatnim słowem naszego życia nie jest śmierć. Życie nasze bynajmniej nie jest absurdem. Ma sens. To znaczy ma swój bardzo określony kierunek. Wiemy dokąd zmierzamy i wiemy, że cel naszego dążenia to życie wieczne – podkreślił arcybiskup. Metropolita powiedział, że Chrystus zostawia swoim wiernym Osiem Błogosławieństw, szczególnych wskazań, które pokazują, o co należy się starać, aby ziemskie pielgrzymowanie zmierzało w kierunku wieczności. Dlatego wezwanie, które każdego dnia musi się stawać treścią naszego myślenia i postępowania: być ubogim w duchu, być tym, który umie się smucić, widząc zło tego świata. Być cichym, na przekór światu, który ceni sobie jedynie celebrytów. Pragnąć i łaknąć sprawiedliwości. Być człowiekiem czystego serca. Wprowadzać pokój – zaznaczył hierarcha. Podkreślił również, że należy takim być i mieć odwagę żyć błogosławieństwami „na przekór światu, który nie ceni sobie błogosławieństw, uważając, że jest to jakaś mrzonka”.

ks. Rafał Zyman

Refleksja różańcowa

Refleksja różańcowa

Tegoroczna jesień jest wyjątkowo bogata w ważne rocznice. We wrześniu przeżywaliśmy 60. rocznicę święceń biskupich Karola Wojtyły, październik to 40. rocznica wyboru Polaka na tron Piotrowy. Zbliża się także 11 listopada – setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości – rocznica, której świętowanie już trwa, i to w wielu różnych wymiarach. Są też i inne, mniej istotne rocznice, w wymiarze wspólnotowym i indywidualnym. Tu każdy z nas może takowe przytoczyć. Nad każdą z nich warto się nieco zadumać, zastanowić. A może nawet więcej – omodlić, dziękując Opatrzności Bożej za Jej zrządzenia.

Wszak bez Bożego przyzwolenia nic na tym świecie się nie dzieje. Warto więc wziąć do ręki różaniec i w ciszy pustego kościoła lub mieszkania porozmyślać o przeszłości i powierzyć Bogu także sprawy przyszłe. Różaniec to stara modlitewna praktyka – najstarsze źródła wspominają o różnych formach modlitwy różańcowej odmawianej już przez św. Pawła z Teb oraz św. Benedykta w IV i V wieku po Chr. Przez wieki wykrystalizował się różaniec składający się z trzech części (znanych nam do dziś): radosnej, bolesnej i chwalebnej. Prawdziwą „rewolucję” różaniec przeszedł w 2002r., kiedy to papież Jan Paweł II dodał czwartą część – tajemnice światła. Niektórzy wówczas wyrażali wątpliwość, czy aby taka „reforma” jest celowa. Ale okazało się, że poprzez tę zmianę modlitwa różańcowa bardzo zyskała na treści – wszak mamy pięć dodatkowych tajemnic dotyczących życia Jezusa; tajemnic, które poszerzają nasze modlitewne horyzonty.

Różaniec to modlitwa refleksyjna, oparta na rytmie ludzkiego oddechu i biciu serca. Stąd ważne jest jej tempo – nie za szybkie (bo wtedy stać się może „klepaniem Zdrowasiek”) i nie za wolne (bo wówczas modlitwa będzie „rozwleczona”, a przez to nużąca). Kilkukrotnie spotkałem się z pytaniem, czy mam może jakąś swoją ulubioną różańcową tajemnicę. Owszem, mam. To czwarta tajemnica światła – Przemienienie Jezusa na Górze Tabor.

Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana i zaprowadził ich na górę wysoką, osobno. Tam przemienił się wobec nich: twarz Jego zajaśniała jak słońce, odzienie zaś stało się białe jak światło. (Mt 17,1-2)

Dlaczego akurat ta tajemnica? Bo właśnie w niej najpełniej widać bóstwo Jezusa, Jego majestat. O ile pierwsza tajemnica chwalebna – Zmartwychwstanie Chrystusa – jest fundamentalną dla naszej wiary (szczególnie w kontekście „życia po życiu”), to właśnie w czwartej tajemnicy światła widzimy Jezusa pełnego mocy i chwały, takiego, jakim jest naprawdę. Zwróćmy uwagę, że przy zmartwychwstaniu Jezusa nie ma żadnych bezpośrednich świadków (z wyjątkiem przestraszonych i „niemych” rzymskich legionistów, strzegących grobu). Zmartwychwstanie Chrystusa dokonuje się w ciszy wielkanocnego poranka, wyjątkowo dyskretnie, bezgłośnie. Ale na Górze Tabor Jezus daje doświadczyć trzem swoim zaufanym uczniom – Piotrowi, Jakubowi i Janowi – królewskiego majestatu.

To w tej tajemnicy widzimy niejako blask Zmartwychwstania. Ta wizja, ograniczona co prawda do trzech osób, ma na celu przygotować wszystkich uczniów (także nas) na tragiczne i w pewnym sensie gorszące sceny, jakie rozegrają się w Jerozolimie w Wielki Piątek roku 30. Mają umocnić wiarę uczniów w Mistrza z Nazaretu. Jezus Przemieniony mówi nam w ten sposób – nie bójcie się, JA JESTEM! Przede mną nie było, ani po mnie nie będzie już innego Zbawiciela. JAM JEST ten, którego należało oczekiwać. JA przynoszę wam prawdę, nadzieję, wskazuję drogę, nadaję sens i cel wszystkiemu, także twojemu życiu! Dlatego właśnie Przemienienie na Górze Tabor ma dla mnie wyjątkowe znaczenie. Weźmy więc po raz kolejny do ręki różaniec i choćby „dziesiątką” omódlmy bliskich nam ludzi i ważne dla nas sprawy! Różańcowa Pani – wstawiaj się za nami!

ks. R. Zyman

O pewnym niezwykłym Maćku słów kilka…

Do napisania tego artykułu zbierałem się tak naprawdę dwa lata. Przez ten czas nie powstał on z różnych powodów, choć na moim komputerze materiały były zgromadzone i czekały na odpowiedni moment. I moment ten nadszedł. Będzie to artykuł wspomnieniowy – wspomnienie o skromnym, niezwykłym, młodym człowieku – Maćku. Nie ma go z nami już dwa lata, ale chciałbym o nim przypomnieć, bo tacy ludzie, jak on i ich życiowe historie, potrafią nas „postawić do pionu”.

Maciej Szymon Cieśla – bo o nim mowa – urodził się 29 czerwca 1989 roku. Studiował na trzech różnych kierunkach, w tym na ASP, grał na kilku instrumentach, malował, rzeźbił, przygotowywał własne wystawy, podróżował, był harcerzem, wolontariuszem, miał własną firmę, wygrywał konkursy artystyczne. Słowem – prawdziwy człowiek renesansu. Do Komitetu Organizacyjnego ŚDM w Krakowie trafił we wrześniu 2014 roku. To właśnie on stworzył oprawę graficzną Światowych Dni Młodzieży. Ów młody grafik z Katowic zrezygnował z dotychczasowej pracy, by poświęcić się przygotowaniom do Światowych Dni Młodzieży.

To właśnie spod jego ręki wyszły wszystkie znaki graficzne i filmy „Minutka z ŚDM”. „Maciek był prawdziwym profesjonalistą. Pracował błyskawicznie. W ciągu godziny miał gotowy projekt w trzech różnych koncepcjach. Nie zachowywał się jednak jak artysta. Biła od niego skromność. Na dodatek miał w sobie niesamowity spokój. Gdy zbliżał się moment oddania danego projektu i każdy z nas był poddenerwowany, powtarzał: Spokojnie, wszystko będzie dobrze. Popracujemy całą noc i damy radę” – opowiada koleżanka.


„Był bardzo utalentowanym grafikiem, dlatego do nas trafił. Pamiętam spotkanie z nim, kiedy rozmawialiśmy o projektach tak ambitnych, abstrakcyjnych i rozbudowanych, że mogłyby się nie udać. Maciek patrzył na nie realnie twierdząc, że nie ma rzeczy niemożliwych” – opowiada ówczesny rzecznik prasowy ŚDM Dorota Abdelmoula. „Do pracy przy tym wydarzeniu Maciek podchodził ambicjonalnie i zadaniowo. Był dumny, że taka impreza będzie odbywać się w Krakowie. Jako grafik, wszystkim uczestnikom zza granicy chciał pokazać, że Polska nie jest małym, zaściankowym krajem na wschodzie Europy. Że mamy świetny design i potrafimy zrobić coś na wysokim poziomie” – mówi Dorota Paciorek. Wspomina także, że młody grafik przyszedł do nich ze świecką ideą i podejściem. „Nie chodził wtedy do kościoła. My uczestniczyliśmy we wspólnych mszach, spotkaniach, a on powtarzał, że to nie jego bajka. Później całkowicie się zmienił. Zaczął błyskawicznie nadrabiać zaległości w wierze” – wspomina Dorota. Przy ŚDM pracował do końca.


W listopadzie 2015 roku dowiedział się, że jest poważnie chory. Dzień przed Wigilią dostał wyniki badań wskazujące na złośliwego raka kości. Lekarze amputowali mu nogę. W marcu 2016 roku specjaliści postawili kolejną diagnozę – przerzuty na płuca. Onkolog dał mu miesiąc życia. „Maciek pracował dopóki zdrowie mu na to pozwalało. Dopóki nie był na tak dużej dawce morfiny, że tracił kontakt z rzeczywistością. Cierpiał, ale mimo to do wszystkiego podchodził z dużą dawką optymizmu. Wierzył, że wszystko będzie dobrze. Później pojawiła się w nim nadzieja, że zostanie uzdrowiony” – wspomina Dorota Paciorek, która współpracowała z Maćkiem przy projektach.
Bardzo chcę żyć i przeżyję. Słowo harcerza – mówił Maciek w filmie, który nakręcił 100 dni po postawieniu diagnozy. Mimo choroby i cierpienia z niegasnącym optymizmem opowiadał, jak wygląda jego życie i dziękował za wsparcie oraz modlitwę. Maciek pracował przy projektach graficznych dla ŚDM do samego końca. „Kładł laptopa na łóżku i wykonywał swoje zadania.

W pewnym momencie stało się to dla nas normalne, że rozmawiając o kolejnych zadaniach, mówiliśmy: tym zajmuje się Maciek. Był bardzo aktywnym członkiem naszego Komitetu i my też traktowaliśmy go jak kogoś, kto cały czas pracuje przy projekcie” – wspomina Dorota Abdelmoula. Dla wielu osób Maciej stał się symbolem i wzorem przede wszystkim radości i wytrwałości, nawet w niezwykle ciężkich chwilach. „Mówiąc o tym, że zamierza przeżyć, wygrać z chorobą, biła od niego pokora. Z jednej strony ufał, że sytuacja, w której się znalazł ma ku czemuś prowadzić, a z drugiej – starał się po ludzku zrobić, co się da, by wygrać z rakiem. Myślę, że to jest to, co młodzi ludzie szczególnie zapamiętają” – dodaje Abdelmoula. Wokół łóżka umierającego Maćka gromadzili się przyjaciele.

„Wszyscy patrzyliśmy na niego z podziwem. Mimo cierpienia i bólu, wciąż był pogodny. Miał świadomość tego, ze umiera. Powtarzał, że marzy teraz tylko o niebie” – wspomina Dorota. Maciek przegrał walkę z rakiem nie doczekawszy rozpoczęcia ŚDM w Krakowie. Odszedł 2 lipca 2016 roku w wieku 27 lat… Zamienił tarczę na skrzydła…

Podczas jednej z katechez wygłoszonych w Krakowie w 2016r. zgromadzonej młodzieży papież Franciszek niespodziewanie opowiedział historię Maćka. Miało to miejsce z okna papieskiego na ul. Franciszkańskiej 3. „Byłam tam. Przez półtorej godziny stałam w ścisku po to, by usłyszeć, co papież do nas powie. Spodziewałam się przywitania, pomachania w naszą stronę i tyle. Tymczasem papież wyszedł, powiedział dobry wieczór, wszystkich uciszył i zaczął mówić o… Maćku. To był szok. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy” – mówi koleżanka Macieja Szymona Cieśli. „Muszę Wam powiedzieć coś, co troszkę zasmuci Wasze serce. To jest historia życia jednego z Was. Miał 27 lat, studiował grafikę i porzucił pracę, by być wolontariuszem ŚDM. I wszystkie te rysunki na flagach są jego” – mówił wtedy papież. To piękny hołd oddany przez Głowę Kościoła i jednocześnie piękna życiowa katecheza, skierowana szczególnie do ludzi młodych.

Maćka nie ma już z nami od dwóch lat. Ale przygotowując się do kolejnych Światowych Dni Młodzieży w Panamie i świętując 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości nie sposób nie wspomnieć tego wspaniałego, młodego człowieka. Warto mu podziękować za jego pracowitość, bezinteresowność, przykład szukania Boga i odnalezienia drogi do Niego. Pamiętajmy o Maćku w naszej modlitwie, a jego piękna postawa niech będzie dla nas inspiracją i drogowskazem w codziennych sytuacjach. Maćku – dziękujemy!

R. Zyman

Nie KGB, a sowiecki wywiad wojskowy GRU! To oni stali za zamachem na Jana Pawła II

Nie KGB, a sowiecki wywiad wojskowy GRU! To oni stali za zamachem  na Jana Pawła II

13 maja roku 1981 na Placu Świętego Piotra w Rzymie padły strzały, a biała szata papieża rychło za sprawą krwi zmieniła barwę. Okoliczności zamachu na Jana Pawła II są dla większości znane, jednak pewne sprawy pozostają owiane tajemnicą. Odnosi się do nich katolicki naukowiec z USA Paul Kengor, w tekście przetłumaczonym na język polski przez „Nasz Dziennik”.

W artykule Kengor streszcza tezy ze swojej nowej książki pt. „A Pope and a President: John Paul II, Ronald Reagan, and the Extraordinary Untold Story of the 20th Century” (Papież
i prezydent: Jan Paweł II, Ronald Reagan i niezwykła, nieznana historia XX wieku
). Politolog nie ma wątpliwości, że to Sowieci chcieli zamordować papieża z Polski. Jednak winnych zamachu widzi nie w KGB, a w GRU – radzieckim wywiadzie wojskowym. „Bill Casey, szef CIA za czasów Reagana, zarządził bardzo dokładne zbadanie tej sprawy. Casey, podobnie jak prezydent i jego najwyżsi rangą urzędnicy, Bill Clark i Caspar Weinberger, od samego początku podejrzewali Moskwę. Śledztwo prowadzone przez wąską grupę, którą kierował Casey, rozpoznało GRU jako głównego winowajcę. Raport i jego implikacje były tak wybuchowe, że do tej pory nie ogłoszono wszystkich szczegółów. Tylko nieliczni uprzywilejowani poznali ten materiał. Moje źródło informacji, ktoś, kto znał ten raport, powiedział mi: Nigdy w moim życiu nie widziałem nic tak tajnego jak ten dokument. Osoba ta nazwała ów raport najbardziej wybuchowym raportem XX wieku” – pisze w tekście opublikowanym przez „Nasz Dziennik” Paul Kengor. Naukowiec uważa, że treść raportu znał zarówno prezydent USA jak i papież Jan Paweł II. „Papież nie chciał, aby Casey lub Reagan publicznie ujawnili te wnioski czy podejrzenia, ponieważ obawiał się potencjalnych groźnych konsekwencji na arenie międzynarodowej, wiedział bowiem, że Moskwa gwałtownie odrzuci zarzuty i rozpocznie kampanię dezinformacji, a poza tym co się stało, to się stało. Ważne było to, że Jan Paweł II miał nadzieję, że on i Ronald Reagan mogą razem zrobić coś pozytywnego: mogą połączyć siły, by pokonać sowieckie groźby i pokojowo zakończyć zimną wojnę” – zauważa Kengor opisując również mniej znany fakt z historii XX wieku. „Była też inna próba zamachu o podobnym znaczeniu: prezydent Reagan został postrzelony 30 marca 1981 r. On również prawie śmiertelnie się wykrwawił. Sowieci obawiali się antykomunistycznego i antymoskiewskiego sojuszu pomiędzy Papieżem i prezydentem” – zauważa hisotryk.

Paul Kengor jest wykładowcą nauk politycznych w Grove City College w Pensylwanii
i autorem książki poświęconej relacjom prezydenta Ronalda Reagana i papieża-Polaka.
W wywiadzie udzielonym portalowi „Daily Signal” powiedział między innymi: „[Wywiad radziecki GRU] zlecił zamach na papieża i jest już najwyższy czas, abyśmy dowiedzieli się, co naprawdę się zdarzyło”. Politolog powołuje się na tajne informacje wywiadu USA na temat „zbrodni stulecia”, jak nazywa zamach na Jana Pawła II, dokonany przez tureckiego terrorystę Mehmeda Ali Agcę 13 maja 1981 roku. Zgodnie z ową tajną wiedzą, za strzałami na placu świętego Piotra stał sowiecki wywiad wojskowy GRU, a także KGB, na czele którego stał późniejszy pierwszy sekretarz Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Jurij Andropow.

O kierowanym przez dwie kobiety dochodzeniu, które wyjaśnić miało sprawczą rolę Kremla w zamachu, wiedziało zaledwie kilka osób, w tym szef CIA William Casey i prezydent Reagan. Jednym z powodów, dla których tak się stało, był daleko idący sceptycyzm Departamentu Stanu oraz szefostwa wywiadu wobec podejrzeń Reagana skierowanych w stronę Moskwy. Z kolei gdy śledztwo potwierdziło te przypuszczenia, ujawnieniu raportu sprzeciwił się sam papież, który poprosił prezydenta o zachowanie rezultatów dochodzenia
w tajemnicy, z powodu obaw o wzrost napięcia między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Sowieckim – twierdzi Kengor. Autor książki uważa, iż obecny prezydent Donald Trump powinien ujawnić raport. Ma do tego prawo po upływie 25 lat od powstania supertajnych materiałów.

Ks. R. Zyman

(na podstawie informacji tvp.info oraz „Naszego Dziennika”)

Chrześcijanin a pieniądze

Chrześcijanin a pieniądze

Czytanie Ewangelii św. Jana jest trudne z tej racji, że prawie zawsze autor w jednym tekście prowadzi czytelnika równocześnie na dwóch poziomach. Jeden jest historyczny, przedstawia wydarzenia z życia Jezusa, przytacza Jego przemówienia, relacjonuje prowadzone przez Niego dyskusje. Drugi poziom jest duchowy, zarezerwowany dla ukazania prawd wiary. Całość jednak jest tak pomyślana, że kto nie odczyta dokładnie wydarzenia o charakterze historycznym (czyli I poziomu), nie potrafi dostrzec bogactwa ukrytego na poziomie drugim. Scena wypędzenia kupców ze świątyni (jedna z kluczowych w Ewangelii jeśli chodzi o ustalenie zdrowej relacji wiara-pieniądze) jest pod tym względem tekstem klasycznym. Św. Jan nawiązuje do historycznego wydarzenia.

Jezus, który ustawicznie oczyszczał autentyczne życie religijne z wszelkich wypaczeń, tym razem, w sposób wyjątkowo ostry, piętnuje zbezczeszczenie świątyni przez wprowadzenie w jej mury handlu. Pod pozorem troski o ułatwienie praktyk religijnych, w obrębie murów świątyni ustawiono stoły bankierów oraz stragany, oferujące zwierzęta ofiarne. Pokusa łączenia religii z biznesem jest stara jak świat, i nie łatwo ją odrzucić. Problem nie jest łatwy do rozstrzygnięcia. Tam, gdzie trzeba wznosić świątynię, musi brzęczeć pieniądz, bo świątynia budowana jest dla Boga, ale powstaje z materiałów zakupionych w świecie, a na to trzeba pieniędzy.

Potrzeba ich również do utrzymania już wybudowanej – remonty, malowanie, wyposażenie, sprzątanie, światło itp. W skali roku w grę wchodzą spore sumy, a te muszą przepływać przez ręce ludzi odpowiedzialnych za budowę czy utrzymanie świątyni. W tym kontekście jakże łatwo o posądzenie kogoś o nieuczciwość, jako że wielu ludzi sądzi według siebie i nie wierzy, że inni mogą być uczciwsi od nich. Trzeba jednocześnie stale pamiętać, że Jezus został przecież „przehandlowany” przez Judasza za marne trzydzieści srebrników.

Judasz jest pierwszym uczniem Chrystusa, który chciał zrobić interes na Mistrzu. Jaki to był interes, ujawniło się w ciągu kilku dni, a los Judasza jest przestrogą dla wszystkich, którzy usiłują wykorzystać Jezusa i Ewangelię do swoich prywatnych celów. Dużo się mówi o następcach świętych Apostołów, rzadko natomiast o następcach tego jednego, nieświętego, Judasza. A przecież i on ma swoich następców prawie w każdym pokoleniu. Dźwięk monety jest dla nich mocniejszy od przestrogi zawartej w dramacie Judasza, który ostatecznie w szale rozpaczy i poczuciu własnej klęski popełnia samobójstwo.

Czy zatem chrześcijanin musi być ubogim, żebrakiem? Czy wolno mu posiadać majątek?

Bardzo popularna w Kościele jest taka interpretacja, zgodnie z którą „porządny katolik” powinien być ubogi, a pieniądze zawsze są grzeszne. Przecież w różnych miejscach Ewangelii mamona jest potępiana. Wiele osób, stykając się z takim podejściem, też czuje się zasmuconych. „To, że ciężko pracuję czy wykorzystuję talent, jakim zostałem obdarzony, i w konsekwencji godziwie zarabiam, ma być czymś złym? To niesprawiedliwe” – myślimy sobie. Otóż, co może zabrzmi dziwnie, Kościół wcale nie potępia bogatych ludzi. Potępia złe korzystanie z pieniędzy lub nieuczciwe ich zdobycie.

Jezus nie uczy nas tego, że musimy być biedni, chodzić w łachmanach i żyć z całą rodziną w ciasnej kawalerce. Chciał nam jedynie przekazać, że to nie pieniądze powinny być dla nas w życiu najważniejsze. Nie możemy się do nich nazbyt przywiązywać i musimy, jeśli zachodzi taka potrzeba, być gotowi poświęcić je dla wyższych wartości – Boga, przyjaciela, rodziny czy Ojczyzny. Co nam bowiem przyjdzie z wysokiego salda na koncie, jeśli będziemy spędzać całe dni w pracy i staniemy się zupełnie nieobecni w życiu bliskich nam osób? Ale jeśli umiemy połączyć zarabianie pieniędzy z innymi ważnymi sferami naszego życia, to jak najbardziej można, a nawet trzeba to robić.

Każdy chrześcijanin powinien żyć z pracy swoich rąk (o ile jest zdrowy) i swoich talentów – po to, by zapracowane pieniądze umieć rozsądnie zagospodarować. I umieć się także podzielić się z potrzebującymi, wspierać akcje charytatywne czy działalność duszpasterską i ewangelizacyjną. W XXI wieku walka o duszę człowieka, o to, jakimi wartościami będzie się kierował, odbywa się w dużej mierze w Internecie, mediach i w świecie kultury. Aby móc przebić się tam ze swoim przekazem, niezbędne są nakłady finansowe. Ale i w każdej innej dziedzinie prowadzenie jakiejkolwiek działalności – choćby zarządzanie parafią czy organizacja ŚDM – wiąże się z określonymi finansami.

Nie należy rzecz jasna oczekiwać, że katolicy będą rozdawać cały swój majątek. Czymś oczywistym jest przeznaczanie środków na utrzymanie rodziny, dbanie o rozwój swoich dzieci czy zapewnienie spokojnej starości swoim rodzicom. Mamy także prawo do odpowiedniego komfortu życia – wyjazd na wakacje, zakup domu czy samochodu. Jeśli świat materialny nie zamyka nas w egoizmie, nie przesłania ważniejszych celów i wartości oraz pozostawia wrażliwymi na los innych ludzi – nie jest niczym złym. Bardzo często nasza niechęć do ludzi sukcesu wynika z przeświadczenia, że majątku nie można dorobić się w uczciwy sposób.

Rzeczywiście w Polsce ciągle jeszcze spore znaczenie mają cwaniactwo, układy i łapówkarstwo. Ale nie zawsze tak jest – nie możemy wszystkich wrzucać do jednego worka z napisem „oszuści”. Jakże łatwo przychodzi nam sądzić drugiego człowieka. Tymczasem nauka płynąca z Ewangelii nie tylko dopuszcza możliwość zarabiania pieniędzy i wspinania się po szczeblach kariery zawodowej, ale wręcz może nam pomóc w odniesieniu życiowych sukcesów. Chodzi tylko o to, aby pamiętać, jaki jest cel naszej wędrówki przez ziemię – jest nim Niebo. I żeby środki materialne oraz własna wygoda nie przysłoniły nam Boga. Dopóki nie przysłaniają – możemy być spokojni – idziemy w dobrym kierunku. Niech zatem Duch Święty pomaga nam każdego dnia w mądrym podejmowaniu wyborów, w pracy, w oszczędzaniu i w unikaniu pochopnego osądzania bliźnich!

ks. Rafał Zyman

Wielki Post – wyjść na pustynię, aby… dobrze się wyspowiadać

Wielki Post – wyjść na pustynię, aby… dobrze się wyspowiadać

Liturgiczny okres Wielkiego Postu to dla katolika szczególny moment, aby zatrzymać się
i poddać refleksji swoją codzienność. Zapytać w głębi swego serca, jaki jestem naprawdę; co powinienem zmienić w swoim życiu. Uwieńczeniem tej refleksji winna być spowiedź. Dobra spowiedź. Ale co to znaczy
dobra spowiedź? Jak powinna wyglądać? Oddajmy w tym miejscu głos specjaliście od życia duchowego – św. Janowi Vianneyowi:

Gdyby do dobrej spowiedzi wystarczyło wyznanie grzechów przed kapłanem i odprawienie pokuty, łatwo by było odzyskać utraconą łaskę Bożą, droga zbawienia nie byłaby tak trudną. Nie trzeba się jednak łudzić, że Boga można zbyć czymkolwiek. Wyraźnie powiedział Zbawiciel do młodzieńca ewangelicznego, że wąska jest ścieżka, wiodąca do nieba i mało ludzi nią postępuje.

Przez cały rok zajmowaliście się świeckimi sprawami, staraliście się o majątek, goniliście za przyjemnościami życia, nie pracowaliście nic nad swoim udoskonaleniem, wreszcie przychodzicie koło Wielkanocy do spowiedzi i wyznajecie swe grzechy w ten sposób, jakbyście opowiadali jakąś historię. Wreszcie odmówicie bezmyślnie i mechanicznie kilka modlitw i już zdaje się wam, że pogodziliście się z Bogiem. Zaraz po spowiedzi wracacie do dawnych niedobrych nawyków, chodzicie do karczm i szulerni, na zabawy i bale; nie widać ani śladu poprawy. Z roku na rok to samo czynicie! Sakrament pokuty, w którym Bóg zapomina niejako o swej sprawiedliwości i okazuje tylko miłosierdzie, jest dla wielu rodzajem zabawy i rozrywki.

Pamiętaj człowiecze, że twoje spowiedzi, gdy je  w ten sposób odbywasz, nic nie są warte, a są może nawet świętokradzkimi. Ażeby odbyć dobrą spowiedź, trzeba nienawidzić grzechu z całego serca i żałować, że obraziliśmy Boga tak dobrego, że gardziliśmy łaskami, że nie zważaliśmy na głos sumienia, że długi czas trwaliśmy w stanie grzechu. Kto ma prawdziwy żal, ten stara się jak najprędzej pojednać  z Bogiem i naprawić krzywdy.

Źle robi ten, kto zwleka poprawę z dnia na dzień, kto nie chce jak najprędzej pojednać się ze Stwórcą, który jest naszym najlepszym przyjacielem. Gdy kto pozostaje cały rok w grzechu i z przykrością myśli o czasie Wielkiego Postu, bo wtedy trzeba się spowiadać, kto zwleka ze swą spowiedzią poza czas wielkanocny, albo przystępuje do niej z usposobieniem zbrodniarza, którego prowadzą na śmierć, czyż można sądzić, że taki człowiek ma usposobienie duszy potrzebne koniecznie do ważności sakramentu pokuty?”

(Św. Jan Maria Vianney, O spowiedzi wielkanocnej, Kazania, t. I, Sandomierz 2001,
s. 15-16).

ks. Rafał Zyman

Refleksje na początek listopada

Refleksje na początek listopada

W Uroczystość Wszystkich Świętych i następującym po niej Dniu Zadusznym tłumnie nawiedzamy groby naszych bliskich, polecając dusze Miłosiernemu Bogu. Miejsce spoczynku przyozdabiamy kwiatami – znakiem naszej wiary w życie wieczne oraz zniczami i lampkami, symbolizującymi wieczną światłość. I tak od niepamiętnych czasów rokrocznie kultywujemy tę piękną tradycję… Jak dobrze, że Kościół w swej mądrości ustanowił Dzień Zaduszny! To święto tych, którzy przeszli już przez próg śmierci, są pewni zbawienia, lecz potrzebują jeszcze oczyszczenia, by móc wejść na Niebieskie Salony. Zaduszki przypominają nam, że oni właśnie, by dostąpić łaski oglądania Boga twarzą w twarz, potrzebują naszej pomocy – modlitwy, jałmużny, pokuty a nade wszystko Mszy Świętej w ich intencjach.

 Czyściec istnieje!

Gdzież to w zaświatach znajdują się ci, którzy potrzebują naszej pomocy? Oczywiście w Czyśćcu. Kościół potwierdził naukę o Czyśćcu na trzech soborach – lyońskim pierwszym, florenckim oraz trydenckim – nakazując równocześnie obowiązek modlitwy za dusze czyśćcowe. Ale przecież – powie ktoś – są tacy, którzy nie uznają nauki o czyśćcu, a modlą się za zmarłych… Ot, choćby prawosławni. Myśląc o tym problemie zadaję sobie pytanie: za jakie dusze modlą się nasi nieuznający Czyśćca prawosławni? Czy za te, które są w piekle? Przecież to już zbyteczne, bo żadna modlitwa im nie pomoże. Zgodnie bowiem ze słowami Zbawiciela, piekło jest wieczne i nie zmienią tego żadne, mające nam poprawić samopoczucie, teorie o „pustym piekle” tudzież „piekle czasowym”. Zatem modlitwa za tych, którzy są potępieni nie jest ich w stanie z piekła wyzwolić. Niestety… Z kolei modlitwy za tych, którzy są w Niebie są niepotrzebne.

Dusze zbawionych obfitują we wszelkie dobra, zatem nasze modlitwy i ofiary są im już niepotrzebne. W związku z powyższym jasnym się staje, że powinniśmy się modlić za tych, którym nasza modlitwa może pomóc. I dusze te przebywają w Czyśćcu. Czy jest to miejsce, czy raczej stan duszy, sprawa drugorzędna. Ważne, że z Czyśćca – który jak sama nazwa wskazuje oczyszcza dusze z wszelkich plam i złych przywiązań – prowadzi jednokierunkowa droga do Nieba. Cierpiące w Czyśćcu dusze nic dla siebie zrobić nie mogą, dlatego potrzebują i wyczekują naszej pomocy. Ale równocześnie te same dusze mogą za to wypraszać nam łaski – warto o tym pamiętać. Święta Katarzyna z Genui, której Pan Bóg dał poznać, czym jest Czyściec, pisze, że wielkość tamtejszych kar równa jest piekielnym. Z tą różnicą, że jest to cierpienie oczyszczające.

Warto wyobrazić sobie jak bolesne – ale też oczyszczające – jest „odklejanie się” na przykład od jakiegoś nałogu, by móc wejść do Krainy Życia. Trzeba jednak podkreślić, że równocześnie ta sama św. Katarzyna dodaje, iż mieszkańcy ziemi nie mogą sobie nawet wyobrazić takiej radości, jaką odczuwają dusze czyścowe, które z każdym momentem (trudno jest w tym miejscu mówić o czasie, gdyż rzeczywistość po drugiej stronie życia jest poza czasem) przybliżają się do Wiecznej Radości.

Co mówi Pismo Święte?

Prawda o Czyśćcu ma wielu wrogów – szczególnie we wspólnotach protestanckich. Członkowie tych wspólnot zarzucają katolikom wiarę niezgodną z Pismem Świętym. Mówią: przecież Biblia nic nie mówi o czyśćcu. No tak, słowo Czyściec expressis verbis w Biblii nie pada ani razu, a jednak na Jej kartach znajdziemy fragmenty, które o Nim mówią. I to już w Starym Testamencie. W drugiej Księdze Machabejskiej (2 Mch 12, 42-45) ukazany jest dowódca wojsk Juda Machabeusz, który widział bałwochwalstwo żołnierzy, którzy zginęli.

Wierząc w zmartwychwstanie, wiedział, że potrzebują duchowej pomocy. Zebrał więc pieniądze i wysłał je do Świątyni w Jerozolimie, aby złożono ofiarę za ich grzechy. Był to swoisty rodzaj modlitwy i przebłagania za grzechy zmarłych. W Nowym Testamencie o możliwości tudzież niemożliwości odpuszczenia grzechów w przyszłym wieku (czyli już po  śmierci, w Czyśćcu) mówił sam Pan Jezus: Jeśli ktoś powie słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone, lecz jeśli powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym [wieku] (Mt 12,32). W tym miejscu warto też przypomnieć, że o Czyśćcu wyraźnie mówiła w Fatimie Najświętsza Maryja Panna! Odpowiadając na pytania Łucji powiedziała o pewnej 18-letniej dziewczynie – Amelii – że będzie przebywać w Czyśćcu do końca świata…

Obowiązek modlitwy za zmarłych

Warto pamiętać, że już w starożytności chrześcijanie modlili się za zmarłych. Szczególne modły zanosili przed Boży Tron w trzeci, siódmy i trzydziesty bądź czterdziesty dzień po śmierci, a także w rocznicę zgonu. W roku 998 św. Odylon, opat z Cluny, nakazał modlić się za wszystkich zmarłych 2 listopada. Odtąd ten lokalny zwyczaj zaczął rozpowszechniać się na całe zachodnie chrześcijaństwo. I tak, w Rzymie o modlitwach za zmarłych 2 listopada księgi liturgiczne wzmiankują już w pierwszej połowie XIV wieku, a w Polsce kalendarz cysterski z Lądu z XII wieku. Natomiast zwyczaj urządzania procesji na cmentarz zaczął pojawiać się w Polsce od XIV wieku. Już wtedy procesję tę urządzano albo w uroczystość Wszystkich Świętych w godzinach popołudniowych albo przed południem w Dzień Zaduszny.

Z kolei w Hiszpanii w końcu XIV wieku pojawił się zwyczaj odprawiania trzech Mszy Świętych w Dzień Zaduszny. Ojciec Święty Benedykt XV ze względu na liczne ofiary pierwszej wojny światowej w 1915 roku zezwolił na tę praktykę w całym Kościele rzymskokatolickim. Tak oto w Kościele katolickim listopad, a zwłaszcza jego pierwsze dni, stały się czasem szczególnej pamięci i modlitwy za dusze czyśćcowe.
Módlmy się więc za dusze czyśćcowe, wśród których są nasi bliscy, przyjaciele, znajomi, kapłani i zakonnicy, politycy których lubiliśmy i szczerze nie znosiliśmy…  Zróbmy dobry uczynek – pamiętajmy o nich! Oni będą nam wdzięczni i będą za nami orędować. Módlmy się  też za tych, o których nikt nie pamięta – szczególnie za bezimiennych poległych w obronie naszej Ojczyzny. I dziękujmy Bogu za Dzień Zaduszny. Według wizji różnych mistyków, podczas tego dnia mnóstwo dusz opuszcza Czyściec, by móc na Niebieskich Salonach stanąć twarzą w twarz ze Stwórcą.

autor: Bogusław Bajor
korekta: ks. Rafał Zyman

Chrześcijanin a polityka

Chrześcijanin a polityka

Nie jest łatwo oddzielić religię od polityki. Dla samego Chrystusa był to pewien problem – jak wytłumaczyć współczesnym, że nie jest królem w ziemskim tego słowa znaczeniu a Zbawicielem świata? Rozmowa z Apostołami, w której Jezus zapowiada zbudowanie swego Kościoła na Piotrze, kończy się stanowczym wezwaniem uczniów do zachowania ścisłej tajemnicy co do mesjańskiej godności Mistrza z Nazaretu. „Wtedy przykazał uczniom, aby nikomu nie mówili, że on jest Mesjaszem”. Idea mesjańska była bowiem, w świadomości Izraelitów, nierozerwalnie związana z polityką. Jezus zaś chciał wysunąć na pierwszy plan przede wszystkim jej religijne, a nie polityczne znaczenie.

W czym tkwi zasadnicza trudność oddzielenia religii od polityki? Pytanie to należy rozważyć w dwu aspektach – indywidualnym i społecznym. Przekonania religijne z konieczności wpływają na postawę moralną, stąd też każdy człowiek zaangażowany politycznie musi się liczyć z głosem własnego sumienia. Im głębsze zaangażowanie polityczne, tym trudniej je harmonizować z wymogami stawianymi przez religię. Jest to niezwykle trudne zadanie – tym bardziej, że polityka uchodzi powszechnie za brudna dziedzinę życia człowieka, pełną przekłamań, niedomówień i zgniłych kompromisów. Mocne przekonania religijne, zwłaszcza świadomość odpowiedzialności przed Bogiem, rzutują na każdą decyzję polityka. Tendencje, zmierzające do poświęcenia przekonań religijnych dla polityki, są zawsze zdradą wartości religijnych i jako takie nie świadczą dobrze o człowieku, który się takiej zdrady dopuszcza.

Drugi aspekt jest związany z układem sił w społeczeństwie. Jeśli religia posiada swoją własną strukturę, jak to ma miejsce w Kościele, jej wpływ na wyznawców jest duży. Stąd też religia ujęta w instytucjonalne formy staje się siłą społeczną, z którą każdy polityk musi się liczyć, niezależnie od tego, czy zamierza wykorzystać ją do własnych celów, czy też zachować wobec niej dystans.

Refleksję nad stosunkiem chrześcijanina do religii – temat niezwykle drażliwy – należy rozpocząć od możliwie dokładnego zrozumienia przesłania Ewangelii. Rozmowa Chrystusa z Apostołami pod Cezareą stanowi ważne wydarzenie w życiu rodzącego się Kościoła. Świadczy bowiem o trosce Jezusa, by Apostołowie dostrzegli istnienie poważnego niebezpieczeństwa wykorzystania misji zarówno Jego, jak i Kościoła do celów politycznych. Chrystus pragnie ukazać czysto religijne perspektywy swego działania, ważniejsze i znacznie dalej sięgające niż perspektywy polityczne. Nie wolno jednak zapominać, że przeciwnicy Chrystusa ostatecznie i tak, wbrew Jego woli, nadali całej Jego ziemskiej działalności wymiar polityczny i  ukrzyżowali Go jako niebezpiecznego dla cezara. Jezus ginie przecież jako skazaniec polityczny z rąk rzymskiego okupanta, wydany przez własnego ucznia i własny naród. Przez Sanhedryn Jezus zostaje skazany za działalność religijną, a przez Piłata za to, że nazywał siebie „królem żydowskim”. Tego wielkopiątkowego połączenia religii z polityką nie da się rozdzielić. Ma ono miejsce w Ewangelii i trwa w sposób nieprzerwany przez dwadzieścia wieków dziejów Kościoła. Chrześcijanin nie może się tym gorszyć. Winien jednak bacznie uważać, by wzorem Mistrza sam nie wykorzystał religii do polityki, ani nie wciągał polityki do religii. Ale nie powinien również biernie przypatrywać się wydarzeniom politycznym, nie biorąc udziału w życiu narodu – taka postawa również jest niewłaściwa, bo świadczy o braku patriotyzmu. A przez brak zaangażowania chrześcijanin-obywatel czyni szkodę całemu społeczeństwu.

Zachowanie wolności religii wobec polityki nie jest łatwe. Trzeba jednak uczynić wszystko, by dla polityki nie naruszyć religijnej hierarchii wartości. Człowiekiem, który może pomóc w głębszym przemyśleniu tego problemu jest św. Tomasz Morus. Z tego punktu widzenia warto przeczytać jego listy pisane w więzieniu. Wszak najcenniejsi ludzie, tak dla religii jak i polityki, to ci, którzy mają mocny kręgosłup moralny.

ks. Rafał Zyman

Czy Europa popełni samobójstwo?

Czy Europa popełni samobójstwo?

Kościół w kwestii imigrantów poczynił zwrot o 180 stopni, opowiadając się po stronie imigranta, najczęściej muzułmanina. Sprawił tym, że Europejczycy zapadli w swego rodzaju „letarg”. Nadszedł moment, by stawić czoła problemowi – uważa Laurent Dandrieu, redaktor naczelny rubryki kulturalnej francuskiego tygodnika Valeurs actuelles, ekspert w dziedzinie religii oraz autor książki Èglise et immigration le grand malaise.

Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie” (Mt, 25, 35). Ten cytat z Ewangelii zdaje się zamykać w obrębie Kościoła wszelkie dyskusje na temat imigracji, czyniąc z nauki miłości bliźniego swoistą politykę działania. Mimo to Pan uważa, że dyskusja na ten temat jest niezwykle pilna. Dlaczego?

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na ukryty fałsz, jaki kryje się w zamiarze tłamszenia wszelkich dyskusji tym właśnie zdaniem, które z pewnością nie jest wystarczające, by uzasadnić politykę migracyjną. W regularnych odstępach czasu francuski episkopat skandował je jako jedyny argument krytyczny wobec restrykcyjnej polityki w stosunku do imigrantów. Myśl katolicka, podobnie jak miłosierdzie, ulega upodleniu i staje się czymś, co Chesterton zwykł nazywać „chrześcijańską cnotą, która oszalała”. Miłosierdzie musi również, zwłaszcza w polityce, cechować ostrożność, nie można narażać na niebezpieczeństwo naszego wspólnego dobra, by nie obrócić się przeciwko tym, którym powinno się pomagać; musi być sprawiedliwe, nie może rozebrać jednego człowieka, żeby ubrać drugiego, musi być skuteczne: nie może obiecywać pomocy, jeśli nie będzie w stanie jej udzielić… Dyskusja jest konieczna, ponieważ poprzez wychwalanie islamu, które nieustannie słyszymy, jakby nie miał on nic wspólnego z przemocą i jego wyznawcy byli wyjątkowo chętni do integrowania się z europejską kulturą, Kościół potwierdza swoją przynależność do elit przyczyniających się do „letargu Europy”, co wzbudziło ogromne zdumienie filozofa, Pierre’a Manenta, który dodaje, że sami muzułmanie „odbierają tę destrukcję jako dowód na ich moralną wyższość”: rola Kościoła, który widzi wielkość Europy w postawie skazującej na zapomnienie tożsamość narodową na rzecz „kultury spotkań”, jest w tej kwestii niepodważalna. Taki błąd prowadzi do katastrofy nie tylko w Europie, ale też w samym Kościele: jak ponownie rozbudzać wiarę wśród ludzi, którym tłumaczy się, że ich uzasadniona obawa o przetrwanie jest jedynie przejawem zamknięcia się w sobie, przesadną ostrożnością i że miłość do własnej tożsamości powinna zostać całkowicie poświęcona w obliczu nakazu przyjęcia drugiego człowieka?

 Przy okazji ukazania się Pana książki został Pan oskarżony o krytykę katolicyzmu. Jak Pan na to odpowie?

Bardzo prosto! Że mam katolicką wizję Kościoła! W całej swej dotychczasowej historii Katolicyzm potrafił zachować równowagę między wezwaniem do miłości bliźniego, która nakazuje nam widzieć w każdym człowieku brata w obliczu wspólnego Boskiego ojcostwa, a koniecznością życia w naturalnych wspólnotach, począwszy od rodziny, a skończywszy na narodzie. Konieczność ta ma charakter nie tylko materialny, ale również duchowy, ponieważ wspólnoty są naturalnym kontekstem miłosierdzia i mediacji niezbędnej do osiągnięcia uniwersalności. Z tego względu Jan Paweł II mógł mówić o „wartości religijnej” „wiary w tożsamość narodową”. W dzisiejszych czasach oczywiście są tacy, którzy pragną katolicyzmu bezpaństwowego, całkowicie zanurzonego w powszechności i „jedności ludzkiej rodziny”: ci ludzie jednak zapominają, że chrześcijaństwo to religia wcielona i że uniwersalizm niezakorzeniony w tożsamości poszczególnych narodów skazany jest na ślepy humanitaryzm.

Tak napisał w swojej encyklice Summi Pontificatus papież Pius XII: „Tu uważamy za konieczne podkreślić, że świadomość tej braterskiej i powszechnej wspólnoty, którą budzą i rozwijają w ludziach zasady nauki chrześcijańskiej, nie burzy miłości ku własnej ojczyźnie, ku jej tradycjom i sławie ani też nie zabrania pracy dla powiększania jej dobrobytu i rozwoju słusznych interesów. Nauka ta bowiem poucza nas, że Bóg ustanowił, iż w miłowaniu mamy kierować się rozumną kolejnością, według której bardziej mamy miłować tych i więcej świadczyć dobrodziejstw tym, którzy są z nami związani ściślejszymi więzami. Wskazał na to sam Boski Mistrz swym postępowaniem, pałając szczególną miłością do ziemi ojczystej i gorzko płacząc z powodu ruiny zagrażającej Świętemu Miastu”.

Jean-Pierre Denis, dyrektor La vie, francuskiego tygodnika określającego się jako „chrześcijański i humanistyczny”, opublikował artykuł redakcyjny bardzo krytyczny wobec Pana książki, który niedługo potem został przedrukowany na pierwszej stronie Osservatore Romano. Czyżby Kościół zajął już swoje stanowisko?

Jakaś część Kościoła na pewno tak. Poza tym nie jest to zaskoczenie, skoro moja książka zawiera ostrą i bardzo dobrze uargumentowaną krytykę pozycji Kościoła w kwestii imigrantów. Mimo to mam nadzieję, że zwycięży wizja dyskusji nad zaprzeczaniem istnienia problemu. Opublikowanie tego artykułu w Osservatore Romano nie tylko jest wyrazem sprzeciwu wobec moich wniosków, ale przede wszystkim artykuł Jean-Pierre’a Denisa stanowi część kampanii mającej na celu zdyskredytowanie wszystkich tych katolików, którym zależy na obronie tożsamości narodowej, rzucając na nich podejrzenia o zamykanie się we własnych wspólnotach, brak miłosierdzia i odrzucenie tego, co obce. Wydaje mi się poważnym problemem fakt, że oficjalny dziennik Stolicy Apostolskiej, jakim jest Osservatore Romano, podziela takie stanowisko, ponieważ grozi ono samobójstwem samego Kościoła.

Po pontyfikacie Jana XXIII papieże powoli oddalili się od tradycyjnej wizji Kościoła w kwestii imigracji: przeszliśmy od św. Tomasza z Akwinu, zdaniem którego „najbliżsi powinni być na pierwszym miejscu”, do Benedykta XVI, dla którego imigracja to „symbol Boskiego miasta bez granic”, a to oznacza przypisanie imigrantom wymiaru niemal mesjanistycznego i zdecydowanie pozytywnego. Jak wyjaśnić taką sprzeczność?

Doktryna Kościoła w kwestii imigracji została wypracowana w latach 60., a był to dziwny okres w historii Kościoła, który został niejako zdominowany przez utopię szczęśliwej globalizacji, widząc w niej „znak czasów” dążący do „jedności ludzkiej rodziny”. Wspólne dobro narodu zeszło na drugi plan. Wynika to z mesjanistycznej wizji imigracji, będącej przejawem „intensywnego dążenia do unifikacji wszystkich narodów, w którym można dopatrywać się Ducha Bożego”, zgodnie z tekstem zatwierdzonym przez Pawła VI.

W książce analizuje Pan również stan islamsko-chrześcijańskiego dialogu prowadzonego po Soborze Watykańskim II. Jak można wytłumaczyć tę „dziwną islamofilię” Kościoła?

Mamy do czynienia z rozwojem czegoś, co Rémi Brague nazwał „fałszywymi podobieństwami”, powierzchownymi zbieżnościami pomiędzy religiami, które pozwoliły Janowi Pawłowi II na stwierdzenie, że wielbimy „tego samego Boga”, co muzułmanie. Do czasu pontyfikatu Benedykta XVI temat stosunku islamu do przemocy nigdy nie był podejmowany. Franciszek, owszem, musiał rozpocząć taką dyskusję ze względu na rozwój wypadków na świecie, ale w przeciwieństwie do Benedykta XVI, który próbował budować dialog oparty na prawdzie i wezwać muzułmanów do krytycznej refleksji nad własną religią, obecny papież zaprzecza problemowi i zadowala się stwierdzeniem, jak napisał w 2013 roku w Evangelii Gaudium, że: „prawdziwy islam i właściwa interpretacja Koranu sprzeciwiają się przemocy”. To zaprzeczenie przybiera niewiarygodne formy jak wtedy, gdy w wywiadzie dla dziennika La Croix papież Franciszek porównał okrutne sury Koranu do wysyłania uczniów Chrystusa na misje albo kiedy na pytanie dziennikarki o kwestie przemocy w islamie dzień po zamachu na ojca Hamela podczas Mszy świętej z rąk dwóch młodych muzułmanów, wygłosił dziwny dyskurs, próbując umniejszyć znaczenie tego wydarzenia i wskazując dla równowagi na domniemaną przemoc katolicką… Moim zdaniem to bardzo poważna kwestia z trzech powodów. Przede wszystkim dlatego, że jest to obraza wobec prawdy, a dokładniej oszczerstwo wobec chrześcijaństwa, a tego raczej nie spodziewamy się po papieżu. Poza tym taka postawa stanowi kolejne zagrożenie dla Europejczyków broniących się przed islamizacją kontynentu. A ponadto nie służy ona również samym muzułmanom, ponieważ powtarzanie, że problem nie istnieje, przynosi efekty odwrotne do zamierzonych. Jak mamy dążyć do ich ewangelizacji, jeśli na każdym kroku mówimy im, jak wspaniała jest ich religia?

Jakie przebłyski nadziei dostrzega Pan we współczesnym świecie katolickim, które byłyby w stanie wpłynąć pozytywnie na tę czarną wizję samobójstwa kultury europejskiej?

Wydaje mi się, że jest to właśnie echo, jakim moja książka odbiła się na świecie oraz fakt, że kard. Barbarin zgodził się na debatę ze mną. W każdym razie jest to dowód na to, że sytuacja rozwinęła się do tego stopnia, że nie można już zamieść problemu pod dywan i że nawet najbardziej oporni będą musieli stawić mu czoła. Tu i ówdzie słychać nawet pojedyncze jeszcze głosy biskupów, którzy przejawiają bardziej realistyczną wizję w tej kwestii. Ponadto kard. Schönborn, mimo że jest on bardzo blisko papieża, wycofał się ze swego początkowego bardzo optymistycznego stanowiska i uznał fakt, że powinniśmy być bardziej ostrożni w kwestii przyjmowania imigrantów, ponieważ różnice kulturowe i religijne w znaczącym stopniu utrudniają ich integrację. Warto również przytoczyć mocne słowa kard. Saraha w wywiadzie z Charlotte d’Ornellas: „Macie do czynienia z inwazją innych kultur i innych narodów, które zaczynają przewyższać was liczbowo i radykalnie zmieniać waszą kulturę, wasze przekonania i wasze wartości”. Mam nadzieję, że prędzej czy później nastąpi zwrot, pozytywny w skutkach dla Kościoła i dla Europy.

Rozmawiał: Marie Baret du Coudert

Korekta: ks. Rafał Zyman

2017 rokiem Świętego Brata Alberta

2017 rokiem Świętego Brata Alberta

Adam Hilary Bernard, syn Wojciecha Chmielowskiego herbu Jastrzębiec i Józefy z Borzysławskich herbu Śreniawa, urodzony w majątku rodzinnym w Igołomi pod Krakowem, odebrał w domu wychowanie pełne kultu dla staropolskich tradycji religijnych i narodowych. Od zawsze odznaczał się gorącą miłością Ojczyzny i skłonnością do ofiary, musiał jednak przejść dość burzliwą drogę, nim został zasłużonym dla Kościoła i Ojczyzny bratem Albertem, określanym „polskim biedaczyną z Asyżu”. Jego nawrócenie i powołanie dopełniało się w trzech etapach związanych z trzema rodzajami działalności: wojskową, artystyczną i dobroczynną.

Pierwszy okres jego życia, zwieńczony walką w powstaniu 1863 roku, to czas edukacji i pierwszych prób wpłynięcia na losy rozszarpanej przez zaborców Polski. Dwa lata po śmierci ojca ośmioletni Adam został posłany do korpusu kadetów w Petersburgu, gdzie przebywał przez trzy lata. Od 1858 roku mieszkał w Warszawie, a w rok później zmarła również jego matka. Przeszedł wówczas pod opiekę ciotki Petroneli Chmielowskiej, a ukończywszy gimnazjum, rozpoczął studia w Instytucie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym założonym przez rząd zaborczy w pałacu książąt Czartoryskich w Puławach. Tam zaangażował się w działalność konspiracyjną. Po wzięciu udziału w dwóch bitwach został wzięty do niewoli przez Austriaków, ale uciekłszy z więzienia w Ołomuńcu, powrócił do walki. 30 września wziął udział w swej ostatniej bitwie, pod Mełchowem, w której został ciężko ranny w nogę. Dostawszy się ponownie do niewoli, powstaniec musiał poddać się amputacji nogi, lecz pomimo kalectwa młody weteran podejmował bez zniechęcenia kolejne wyzwania życia.

Po upadku powstania udał się na emigrację, z której powrócił już w roku 1865 i podjął studia malarskie w Warszawie. Sztuka i sprawy artystyczne od dawna nie były mu obce. Już w szkole puławskiej poznał się i zaprzyjaźnił z malarzem Maksymilianem Gierymskim. Po krótkiej przerwie na studia politechniczne w Belgii, kontynuował zgłębianie tajników sztuki malarskiej na akademii sztuk pięknych w Monachium. Nawiązał tam przyjaźnie z najsławniejszymi przedstawicielami sztuki młodopolskiej (między innymi z Leonem Wyczółkowskim i Józefem Chełmońskim). W roku 1874 ukończył edukację i oddał się z zapałem poszukiwaniom artystycznym – malował, dyskutował, wydał rozprawkę O istocie sztuki. Droga tych poszukiwań doprowadziła artystę do pytania „czy służąc sztuce, Bogu też służyć można?” – wkrótce znalazł odpowiedź we wzrastającym pragnieniu, aby „sztukę, talent i myśli Bogu poświęcić i święte rzeczy malować”. Na drodze artystycznej zaczęło się zatem rodzić jego powołanie do służby Bożej.

W tym czasie dwie drogi – artystyczna i duchowna – zaczęły się krzyżować i pokrywać. Owocem tego okresu jest szereg obrazów religijnych, dzięki którym nazwisko polskiego malarza zagościło w galeriach Europy. Za najbardziej znane i jedno z lepszych dzieł uznaje się, wiszący obecnie u sióstr albertynek w Krakowie, obraz Ecce homo przedstawiający Chrystusa w postaci, w jakiej stał przed sądem Poncjusza Piłata. Wtedy też Adam Chmielowski zdecydował się spróbować swoich sił w nowicjacie ojców jezuitów, do którego wstąpił w roku 1880 w Starej Wsi. Był to jednak czas niedogodny dla wrażliwej natury przyszłego brata Alberta – przeżył on załamanie i przez jakiś czas przebywał w zakładzie dla nerwowo chorych w Kulparkowie pod Lwowem. Decyzja o wstąpieniu do zakonu wiązała się z porzuceniem pasji malarskiej. Pan Bóg miał wkrótce wynagrodzić jego ofiarę i cierpliwość, z jaką znosił rok odosobnienia. Były kleryk, odpoczywając u rodziny, zaczął odkrywać ducha reguły franciszkańskiej i jego wzrok skierował się ku zgromadzeniu, z którym miał związać ostatni okres swego życia.

Przyjechawszy do Krakowa w roku 1884, zamieszkał przy ulicy Basztowej 4 i kontynuował pracę malarską. Jednocześnie objawia się w nim coraz silniejsze miłosierdzie dla ludzi dotkniętych nędzą moralną i materialną. Zaczął od uwrażliwienia na nędzę i pomocy ubogim, których Pan Bóg stawia na jego drodze, wkrótce jednak jego pracownia zamieniła się w schronienie dla ubogich. Następnie przeniósł się do przytułku (zwanego wtenczas ogrzewalnią miejską), aby być bliżej potrzebujących, w których odnalazł wołającego o pomoc Chrystusa. Fascynacja Adama duchem franciszkańskim znalazła ujście we wstąpieniu do Trzeciego Zakonu w roku 1887 i odtąd nazywany był on bratem Albertem. W rok później złożył śluby zakonne, a najbliżsi współpracownicy, którzy dołączyli do niego, stali się zalążkiem Zgromadzenia Braci Albertynów.

Kult Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie i Maryi Matki Ubogich stał się podstawą duchowości nowego zakonu niosącego pomoc ubogim. Święty Albert odnalazł tam wreszcie upragnione spełnienie w codziennej działalności, o której mawiał, że „powinno się być dobrym jak chleb; powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny”. Jeszcze za jego życia powstało dwadzieścia jeden domów pomocy, a także zgromadzenie sióstr albertynek niosące pomoc kobietom.

Droga, jaką przeszedł Święty, pogłębiła też jego refleksję dotyczącą miłości Ojczyzny i sposób zaradzenia jej nieszczęściom. Zaowocowało to sformułowaniem wniosku prostego, ale wymownego, mianowicie, że „tylko u stopni ołtarza można silnie związać łańcuch jedności narodowej i duchowego braterstwa, który rozrywa prywata i egoizm”.

Brat Albert do końca życia wypełniał konsekwentnie i bezwzględnie ślub ubóstwa i trwał w pokucie, dzięki czemu jednoczył się z cierpiącymi członkami mistycznego ciała Chrystusa Pana. W ostatnich latach życia ujawnił się u niego rak żołądka, który też stał się przyczyną jego śmierci w wieku siedemdziesięciu jeden lat. Zmarł w opinii świętości. W roku 1946 książę kardynał Sapieha rozpoczął przygotowania do beatyfikacji, którą ogłosił w 1983 roku Jan Paweł II na krakowskich błoniach. On też kanonizował Alberta Chmielowskiego sześć lat później w Rzymie. Kościół wspomina św. Brata Alberta 17 czerwca. Obecny rok jest w Kościele polskim rokiem Św. Brata Alberta. Centralne uroczystości w naszej diecezji odbędą się w Busku-Zdroju, w dniu liturgicznego wspomnienia „polskiego biedaczyny z Asyżu”.

ks. Rafał Zyman