„Mikulski wybrał to, co w Polsce było najgorsze” – prawdziwa twarz „J-23”

mikulski-150x199

Serial „Stawka większa niż życie” był i pewnie nadal jest kultowy wśród młodzieży. Był on prostą, czysto sowiecką manipulacją pokazującą czarno-biały świat.

Rozmowa z Lechem Żebrowskim, prawicowym publicystą i historykiem

Czy lubi pan Stawkę większą niż życie?
Serial „Stawka większa niż życie” był i pewnie nadal jest kultowy wśród młodzieży. Był on prostą, czysto sowiecką manipulacją pokazującą czarno-biały świat. Ludzie potrzebowali pewnej kompensaty po tym, co się działo podczas wojny, okupacji. Że jednak jesteśmy lepsi, mądrzejsi, silniejsi. I kapitan Kloss był niczym niedawny bohater światowej młodzieży – Mac Gyver. Robi coś z niczego, wszystkich potrafi oszukać, jest sprytniejszy. Tylko w „Stawce…” od początku do końca obecny jest podkład ideologiczny. To, co widzimy na ekranie, to tylko mała część tego, co musimy odebrać.

Jaki jest to przekaz?
Odbieramy przekaz, że jest to oficer sowieckiego wywiadu, polski podchorąży, który nagle pojawia się gdzieś w moskiewskiej centrali. I mówią mu, że mamy wspólnego wroga, mamy zadanie do wykonania. On się oczywiście bardzo chętnie zgadza, chce służyć ZSSR. Ale przecież chwilę wcześniej jego towarzysze broni, jego koledzy zostali wymordowani w sposób bardzo brutalny [w Katyniu]. Potem wszystko idzie siłą rozpędu jak kula śniegowa. Wszędzie, gdzie pojawia się Kloss jest Gwardia Ludowa, świetnie zorganizowana. Wszędzie są punkty kontaktowe, siatki wywiadowcze. Kloss ma kapitalne zaplecze, zawsze, gdy to konieczne – są radiostacje, natychmiastowa łączność. Ten świat jest bardzo prosty, właściwie płaski. To byłoby fajne, gdyby serial powstał w kraju, w którym to, o czym mówimy, nie miało miejsca, nie było tej zaszłości i warstwy ideologicznej. Film był zrobiony bardzo prostymi środkami wyrazu, opiera się praktycznie tylko na jednej rzeczy: na sympatycznej postaci kapitana Klossa granego przez Stanisława Mikulskiego ubranego w mundur niemieckiej Abwehry. To rosły, przystojny blondyn, nordycki typ – jak powiedziałby patron niemieckiego nazizmu. To się ładnie ogląda, ale co z tego? Jeśli zamiast tego serialu widz powinien otrzymać prawdę o tym, co było przed, w trakcie i po wojnie.

No właśnie, tutaj przypomina mi się znany dowcip jak to na Placu Czerwonym rzekomo rozdają samochody, ale później okazuje się, że nie samochody tylko rowery i nie rozdają, a kradną. Nasuwa się analogia do postaci Klossa, której pierwowzorem był Artur Ritter-Jastrzębski. Odchodząc od serialu zapytam pana, kim on był?
Pierwowzór kapitana Klossa jest tak naprawdę zbiorowy, choć oparty również na postaci Ritter-Jastrzębskiego. Był on oficerem sowieckiego wywiadu i następnie bezpieki od początku do końca pracującym przeciwko Polskiemu Państwu Podziemnemu w ramach GL-AL i PPR. Struktury tych służb nastawione były nie przeciwko Niemcom, a przeciwko naszemu podziemiu. Niemcy byli dla nich zbyt mocnym przeciwnikiem. W sposób najbardziej ohydny wydawali oni Polaków pracujących w podziemiu Niemcom, często pisząc anonimy do Gestapo. Ludzie, którzy to robili doszli później do najwyższych funkcji w PRL. Była to od początku do końca zbrodnicza ideologia i maskowanie tego serialami typu „Stawka…” miało pokazać, że rzeczywistość była inna. Serial ukazuje komunistyczną partyzantkę jako podziemne imperium, a tak naprawdę ono nie istniało, to były bardzo małe grupy.

Co w rzeczywistości robiła sowiecka partyzantka na terenach II RP w czasie wojny?
Podziemie komunistyczne nie istniało do stycznia 1942 roku. W momencie, kiedy Stalin pozwolił, a raczej nakazał jego stworzenie, wtedy rozpoczęto budowę struktur. Polska Partia Robotnicza była bardzo mała i słaba, nie miała kadr. Ludzie pamiętali sowiecką okupację na Kresach, nikt nie poszedłby do komunistów z powodów ideowych, walczyć o Polskę. Oczywiste było, że nie starczy im sił na tworzenie Gwardii Ludowej. I tu zaczyna się dramat. Komuniści stosują metodę leninowską pozyskując tzw. lumpenproletariat jako element socjalnie bliski. Po prostu zagospodarowują bandy rabunkowe, będące plagą polskiej prowincji. Tych band jest bardzo dużo, ponieważ po wybuchu wojny w 1939 roku zostały w Polsce opróżnione więzienia, na wolność wyszło podziemie kryminalne. I ci ludzie w olbrzymiej większości zaczęli robić to, na czym się znali i to, co lubili – żyli z grabieży. Tylko teraz już byli bezkarni, ponieważ nie robiąc Niemcom krzywdy nie byli przez nich zwalczani. A że przy okazji jacyś Polacy ginęli, byli okradani to Niemców nie obchodziło. Gdy zaczęły powstawać pierwsze oddziały partyzanckie polskiego podziemia wówczas powstał problem co z tymi bandami przestępczymi zrobić. Chcąc mieć zaplecze pod działalność podziemia niepodległościowego trzeba mieć bezpieczny teren. W związku z tym polskie podziemie zaczyna te bandy zwalczać. Wtedy przychodzą komuniści.

I co proponują?
Proponują pomoc bandziorom. Tworzą z tych przestępców oddziały Gwardii Ludowej dając im dowódców, oficerów politycznych. W ten sposób zyskują oni ochronę polityczno-ideologiczną, obiecują, że Stalin nakrzyczy na Churchilla i nikt im krzywdy nie zrobi. Jest tylko jeden warunek: od tej pory jesteście naszym [PPR-owskim] oddziałem partyzanckim. Ale robicie to, co robiliście: dalej możecie żyć z rabunków pod warunkiem, że będziecie dzielić się zdobytym łupem. I tak to jest zapisane w meldunkach Gwardii Ludowej: łup. To nie jest zdobycz na Niemcach, to nie są karabiny, tylko pierścionki, łańcuszki, bielizna damska, dziecięce ubranka. Po co to potrzebne partyzantom?! Oni zdobywają to „na wrogu”, czyli na polskiej ludności cywilnej. Niezrozumienie tego wszystkiego powoduje, że podziemie komunistyczne w serialach typu „Stawka…” można było pokazywać w sposób od początku do końca całkowicie zakłamany przez sympatycznego aktora. Dzięki niemu sympatię zyskuje również całe tło, którego ludzie już dokładnie nie analizują [albo nie znają].

Przejdźmy więc może do tego sympatycznego aktora. Rok 1981, czarne chmury stanu wojennego nad Polską. Co wtedy robi środowisko aktorskie, a co robi Mikulski?
Akurat ten epizod w jego życiu nie jest najbardziej dramatyczny i istotny. To tylko konsekwencja jego wcześniejszych wyborów. To, że opowiada się wówczas przeciwko bojkotowi aktorskiemu, to tylko efekt.

Co więc spowodowało, że Mikulski nie wziął udziału w bojkocie aktorskim w stanie wojennym?
On był po prostu od zawsze związany z władzą komunistyczną. Pamiętajmy o całej jego drodze życiowej do 1989 roku. Jego ojciec był oficerem wyszkolenia w jednostce specjalnej Milicji Obywatelskiej w 1945 roku. Ta jednostka była doskonale wyszkolona i uzbrojona, dostawała zadania wprost od generała Franciszka Jóźwiaka, komendanta głównego MO. To nie jest standardowe działanie, że komendant główny steruje jakąś jednostką. Wysłano ją na Białostocczyznę, na teren województwa, gdzie struktury Polskiego Państwa Podziemnego były silniejsze od struktur okupacyjnego państwa komunistycznego. W tej jednostce pod wodzą własnego ojca Jana Mikulskiego służy Stanisław Mikulski [walcząc z AK-owcami]. Póki co dokładnie nie wiemy jak długo, ale z pewnością w 1945 roku, ponieważ istnieją potwierdzające ten fakt dokumenty. Później był on członkiem PZPR, różnych organizacji komunistycznych [ZWM, ZMP], jest też członkiem Komitetu Centralnego PZPR, a wreszcie pod koniec lat 90. jest dyplomatą w Moskwie. Pamiętajmy, że dyplomacja to resort wybitnie zastrzeżony tylko i wyłącznie dla swoich, dla najbardziej zasłużonych towarzyszy. Tow. Mikulski występował na okładkach komunistycznych pism w mundurze ORMO. Uwieńczeniem tej kariery był jego udział w 90-tych urodzinach tow. gen. Wojciecha Jaruzelskiego, gdzie był gościem specjalnym. Do samego końca utożsamiał się z ustrojem komunistycznym. Wybrał to, co w Polsce po roku 1945 było najgorsze.

Jak pan zareagował, gdy dowiedział się pan, że Sejm niepodległej III RP chce uczcić śmierć takiego człowieka minutą ciszy?
Mnie takie rzeczy już nie dziwią, jestem do nich przyzwyczajony i co więcej – spodziewam się ich. Jest dla mnie naturalne, że ta władza będzie honorowała gen. Jaruzelskiego i mu podobnych a nie zwolenników Polski wolnej i niepodległej. Inaczej nie będzie, bo wśród władzy jest bardzo wielu potomków starej władzy. Nie oszukujmy się, oni się nie rozpłynęli, nie zniknęli. Uznanie ciągłości prawnej, a jak się okazuje nie tylko prawnej, III RP z PRL jest największą tragedią, jaka przydarzyła się nam po 1989 roku. Jeśli ustrój prawny się nie zmienia to jest to samo, co było, tylko pod nową nazwą. W związku z tym nie można sędziów – morderców sądowych skazywać, bo mają immunitet. Nie można generałom odebrać emerytur czy specjalnych uposażeń, bo mają prawa nabyte, które sami sobie nadali. Nie można usunąć sowieckich pomników, bo są umowy, bo są władze, które tego nie chcą
i będą ich bronić do upadłego.

Dziękuję za rozmowę.

Cuda się… zdarzają – Krzyż w Cíhosti

Cuda się… zdarzają – Krzyż w Cíhosti

crux-150x219Wierni zamarli z wrażenia. Na ich oczach krzyż ołtarzowy zaczął kołysać się na boki. Był 11 grudnia 1949 roku. Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w Číhošti, maleńkiej wiosce położonej dokładnie w centrum Czech, stał się sceną niezwykłych wydarzeń.

Cud

W owym dniu przypadała trzecia niedziela Adwentu. Proboszcz Josef Toufar wygłaszał właśnie kazanie; mówił o obecności Zbawiciela w tabernakulum. Nagle 48-centymetrowy drewniany krzyż umieszczony w ołtarzu głównym, nad tabernakulum, zaczął gwałtownie kołysać się w prawo i lewo… Ksiądz Toufar sprawiał wrażenie, jakby nie zauważył nadnaturalnych ruchów krucyfiksu. Nazajutrz zjawił się u niego parafianin, kowal Vacláv Pospisil. Potwierdził to, co widziały oczy wielu. Potem napłynęli kolejni świadkowie, ogółem 19 osób w wieku od 10 do 45 lat – mężczyźni, kobiety i dzieci. Siłą rzeczy – wszak zdarzenie miało miejsce w świątyni, w czasie Mszy – przeważały osoby głęboko wierzące, choć nie brakło dwójki parafian znanych jako letni katolicy, a nawet jednego prawie niewierzącego, którego nie wiedzieć co zagnało akurat tego dnia do kościoła. A teraz wszyscy oni, rozgorączkowani, twierdzili, że byli świadkami cudu!

Pasterz

Proboszcz Toufar twardo stąpał po ziemi. Jego droga do kapłaństwa była długa i kręta. Urodził się w 1902 roku w rodzinie chłopskiej. Aż do 26. roku życia, z przerwą na odbycie zasadniczej służby wojskowej, pomagał ojcu w gospodarstwie. Dopiero po śmierci rodziców rozpoczął naukę, pragnąc zrealizować swe marzenie o kapłaństwie. Przyjął święcenia w wieku 38 lat. W 1948 roku został proboszczem we wsi Číhošť na Wyżynie Czesko-Morawskiej. Teraz ksiądz Josef starał się zachować trzeźwość osądu. Jednak dwa tygodnie później, w samo Boże Narodzenie, cud powtórzył się. Na oczach zgromadzonych wiernych nieznana siła znów wprawiła krucyfiks w ruch; wpierw jął się chwiać się na boki (proboszcz ocenił kąt wychylenia na 45 do 50 stopni), następnie pochylił się do przodu i tak już pozostał. Proboszcz niezwłocznie przystąpił do dokumentowania niezwykłego zdarzenia. Na jego prośbę fotograf Josef Peške uwiecznił na zdjęciach pochylony krzyż.

Oprawcy z StB

Wieść o niezwykłych wydarzeniach rozprzestrzeniała się po kraju lotem błyskawicy. Zapanowało zrozumiałe poruszenie. Do maleńkiej wioski zaczęli ściągać pielgrzymi, nieraz z odległych stron. Wzbudziło to niepokój władz. 28 stycznia 1950 roku do proboszcza zgłosili się dwaj mężczyźni przedstawiający się jako dziennikarze, rzekomo pragnący przygotować materiał o tajemniczych wypadkach w Číhošti. Wspólnie z księdzem udali się na zwiedzanie kościoła. Niespodziewanie kapłan został zaatakowany i zawleczony do oczekującego samochodu. Proboszcz znalazł się w rękach funkcjonariuszy Bezpieczeństwa Państwa (Státní bezpečnost – StB). Ksiądz Toufar został umieszczony w więzieniu na terenie Valdic koło Jiczyna. Zażądano od niego podpisania oświadczenia, że cud był oszustwem, kuglarską sztuczką. Kiedy odmówił, poddano go torturom. Zespołem oprawców kierował porucznik StB Ladislav Mácha. On i jego podwładni katowali księdza niemiłosiernie, do utraty przytomności. Męczyli go brakiem snu, wody i pożywienia. Gdy pozwalali mu zdrzemnąć się na krótką chwilę, spał w zimnej celi pozbawionej pryczy, na betonowej podłodze. Torturom towarzyszyła kampania nienawiści w mediach. Proboszcza z Číhošti oskarżono o tumanienie ludu religijnymi zabobonami. Aby postać klerykalnego „zbrodniarza” uczynić jeszcze bardziej ohydną, postawiono mu zarzut molestowania seksualnego dzieci (najwyraźniej wzorowano się tu na procesach duchownych w III Rzeszy). Czerwoni propagandyści atakowali również zaciekle Stolicę Apostolską, której „agentem” miał być ksiądz Josef. Aresztowania dotknęły także znajomych proboszcza, wśród nich osób będących świadkami cudu. Zapadały surowe wyroki – fotograf Josef Peške, „winny” wykonania kilku zdjęć krzyża, skazany został na 13 lat więzienia!

Sznurki z Watykanu

22 lutego 1950 roku, po dwudziestu pięciu dniach morderczej „obróbki” aresztowanego, bezpieka ogłosiła swój triumf. Ksiądz miał rzekomo podpisać dokument poświadczający przyznanie się do winy – sfabrykowania cudu krzyża oraz zbrodni molestowania młodych chłopców. W nocy z 23 na 24 lutego pracownicy StB oraz wynajęci przez nich filmowcy przewieźli księdza Josefa do kościoła w Číhošti. Komuniści zamierzali nakręcić film propagandowy, demaskujący niecne knowania agentury watykańskiej. Ponieważ skatowany duchowny ledwie trzymał się na nogach, sfilmowano go tylko w krótkim ujęciu na ambonie. Zdecydowano, że w pozostałych scenach zagra go podstawiony aktor, niepokazujący twarzy. Do tej roli zgłosił się nie byle kto, bo sam prokurator generalny, osławiony dr Karel Čížek, z upodobaniem oskarżający w wielu procesach politycznych. Po pewnym czasie film wszedł na ekrany czechosłowackich kin pod przewrotnym tytułem: Biada temu, przez którego przychodzi zgorszenie. Jak nietrudno się domyślić, zamiarem filmowców było zdyskredytowanie postaci čihoštskiego proboszcza. W obrazie pokazano, że krzyż ołtarzowy miał być poruszany za pomocą przemyślnej maszynerii, uruchamianej pociąganymi z ukrycia sznurkami. W symbolicznej scenie widz mógł zaobserwować, że sznurki te wprawiane są w ruch z Rzymu i z Nowego Jorku… Film okazał się niewypałem. Zastosowane w nim chwyty propagandowe były zbyt prymitywne i nachalne, by przekonać kogokolwiek o winie kapłana. Obraz szybko wycofano z dystrybucji, po stwierdzeniu, że na przekór intencjom twórców, wzbudza on zainteresowanie cudem w Číhošti.

Ciało we krwi

Tymczasem po księdzu Josefie… zaginął ślad. Wbrew oczekiwaniom, nie doszło do jego pokazowego procesu. Dopiero po czterech latach, w 1954 roku, jego rodzinę poinformowano o zgonie więźnia Josefa Toufara. Jako przyczynę śmierci podano rozległe zapalenie otrzewnej w wyniku perforacji żołądka lub jelit. Miejsca pochówku zwłok nie ujawniono. Prawdziwe okoliczności śmierci kapłana wyszły na jaw dopiero podczas „odwilży” w 1968 roku. Umęczony w śledztwie ksiądz Josef trafił do szpitala w Pradze 25 lutego 1950 roku, dosłownie nazajutrz po powrocie z „planu filmowego”, przywieziony przez pracowników StB. Zmarł jeszcze tego samego dnia, o godzinie 20.35. Personel szpitala dobrze zapamiętał ten przypadek. Doktor František Maurer wspominał: Zrobiliśmy wszystko, co w ludzkiej mocy, ale tego człowieka nie dało się uratować. Był nadzwyczaj brutalnie pobity, skatowany na śmierć. Powiem jasno – zamordowany. Jedna z pielęgniarek stwierdziła: Byłam w obozie koncentracyjnym, widziałam wiele w życiu, ale nigdy aż tak strasznego przypadku przemocy. Na jego ciele nie było miejsca niepokrytego krwią. Z ust stale ciekły mu ślina i krew…

Ksiądz pochowany został w zbiorowej mogile, pod fałszywym nazwiskiem. Władze komunistyczne nie były zadowolone z przedwczesnego zgonu agenta Watykanu i deprawatora nieletnich, któremu szykowały proces pokazowy. Dlatego też kierującego zespołem śledczych (czyt. oprawców) StB, porucznika Ladislava Máchę ukarano… naganą.

Czerwoni bali się cudu

Po upadku reżimu komunistycznego, w 1994 roku Urząd ds. Badania i Dokumentacji Zbrodni Komunistycznych (UDV) podjął śledztwo w sprawie śmierci księdza Josefa Toufara. Po przeanalizowaniu akt StB stało się jasne, że materiał oskarżenia został w całości sfabrykowany. Nie było żadnego molestowania dzieci – rzekomo skrzywdzeni chłopcy zostali zastraszeni przez funkcjonariuszy bezpieki i zmuszeni do złożenia zeznań obciążających kapłana. Wbrew propagandystom, StB wcale nie odkryła też żadnego urządzenia, za pomocą którego można było poruszać krzyżem ołtarzowym. Sposób wprawienia krzyża w ruch pozostaje niewytłumaczalny, przynajmniej przy użyciu kryteriów naukowych. Analiza tekstu rzekomego przyznania się do winy wykluczyła autorstwo księdza. Być może umęczony w śledztwie kapłan złożył podpis pod tekstem przygotowanym przez inną osobę, niewykluczone, że na pustej jeszcze karcie. Co najbardziej zdumiewające, sprawa cudu w Číhošti była z uwagą analizowana przez najwyższe czynniki partyjne i rządowe. Zajmowało się nią Biuro Polityczne Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Decyzję o rozpoczęciu akcji przeciw lokalnemu proboszczowi podjął osobiście prezydent kraju Klement Gottwald. Działania śledcze monitorował minister spraw wewnętrznych oraz dostojnicy partyjni. Tak bardzo bali się cudu w małej czeskiej wiosce.

Znaki czasu

W 2013 roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny księdza Josefa Toufara. A wielu wiernych stawiało sobie pytanie: dlaczego właśnie Číhošť? Czemu świadkiem cudu stała się maleńka wioseczka, nikomu wcześniej nieznana, z ledwie sześcioma setkami obywateli? Może właśnie z uwagi na swoją „marność”? Iluż mieszkańców, w czasach Jezusa, liczyło sobie Betlejem – najmniejsze wśród plemion judzkich (Mi 5,1)? A może dlatego, że to właśnie w Číhošti, jakieś 400 metrów na północny wschód od parafialnego kościoła, przypada geograficzny środek Czech? Bo to serce kraju tak zajadle atakowanego przez herezje, potem przez wojujący liberalizm i komunizm? Číhoštski kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, istniejący od co najmniej 1350 roku, przetrwał wojny husyckie, potem horror wojny trzydziestoletniej. Był niczym niewzruszona skała, opierająca się złym czasom. Kiedy znowu nastała godzina próby, krzyż w świątyni zachwiał się, pochylił niczym człowiek zgięty wpół po dotkliwym ciosie – ale jednak nie upadł.

Andrzej Solak

List pasterski biskupa Kazimierza Ryczana

List pasterski biskupa Kazimierza Ryczana

 

kazimierz_ryczan-150x192Czcigodni Bracia Kapłani, Siostry i Bracia Zakonni, Osoby Konsekrowane! Ukochani Diecezjanie!

Ojciec Święty Franciszek dnia 11 października br. mianował pasterzem kieleckim ks. biskupa Jana Piotrowskiego. Kanoniczne objęcie urzędu wobec Kolegium Konsultorów dokona się 28 listopada. Uroczysty ingres do Katedry Kieleckiej odbędzie się w sobotę, 29 listopada o godz. 11.00. Otoczmy modlitwą i życzliwością nowego pasterza. Sam Jezus Chrystus posyła Go do Kielc przez ręce Piotra naszych czasów.

1. Pozwólcie, Drodzy Moi, na krótką refleksję. Pan Bóg dał mi łaskę przewodzenia w wierze Diecezji Kieleckiej przez 21 lat.
– Tu przeżyłem niecodzienną przygodę spotkania z historią Ojczyzny zapisaną przez bł. Wincentego Kadłubka, przez nieocenionego kronikarza ks. Jana Długosza – wychowawcę synów królewskich, przez modlącego się słowami „Gaude Mater Polonia” poety i kompozytora dominikanina Wincentego z Kielc.
– Miałem zaszczyt stanąć w szeregu mądrych biskupów kieleckich, obrońców wiary, których symbolem jest biskup Czesław Kaczmarek, męczennik czasów komunizmu.
– Tu wyczuwałem puls niepodległej Ojczyzny i wyobraźnią łączyłem się z legionami Piłsudskiego, niosącymi wolność Kielcom i Ojczyźnie. Poza grób poniosę zadumę nad mogiłami partyzantów ukrytymi w lasach świętokrzyskich.
– Tu dane mi było klękać razem z wami przed krzyżem Chrystusa w Świętokrzyskim Sanktuarium i zgłębiać tajemnicę Bożego Grobu w Miechowie. Z radością wiary razem z wami składałem dziękczynienie za łaski udzielane w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia i Świętego Józefa Opiekuna Rodzin w Kielcach. Z wami poznawałem oblicze Matki Bożej Łaskawej Kieleckiej, uśmiechniętej Madonny Łokietkowej w Wiślicy i w innych parafiach. Z wami śpiewałem cześć świętym patronom podczas odpustów.
2. W dniu ingresu do katedry w Kielcach pisałem, że „Pragnę wszystkich zaprowadzić pod krzyż Chrystusowy. Na krzyżu dokonało się zbawienie. Z krzyża płynie nadzieja dla zagubionego świata”. Dziś chciałem wyrazić radość i wdzięczność za rajdy pielgrzymkowe na Święty Krzyż. W tym roku ponad pięć tysięcy młodzieży wraz z duszpasterzami, katechetami, nauczycielami, rodzicami i przewodnikami świętokrzyskimi dotarło na szczyt, by adorować relikwie Świętego Krzyża. Przyszli, bo krzyż głosi całemu światu, że Jezus Chrystus, Bóg-Człowiek, zbawił świat, cały świat, wszystkich, a uczynił to bezinteresownie, z miłości. Pielgrzymują tak od 15 lat.

2 Taką samą naukę przekazuje krzyż umieszczony przez praojców na szczycie Giewontu. Tu konsternacja! Ministerstwo Spraw Zagranicznych wyprodukowało spot reklamujący Polskę na arenie międzynarodowej, ukazujący Giewont bez znaku krzyża. Polska w tym filmie odarta jest z symboliki krzyża. Przecież na krzyżu zbudowana jest tożsamość Polski, kraju chrześcijańskiego przywiązanego do Chrystusa.
– Wydawało się, że Jan Paweł II przemawiając w Zakopanem na Wielkiej Krokwi (1997 r.) mówił na wyrost. Posłuchajmy, co mówił: „Ojcowie wasi na szczycie Giewontu ustawili krzyż. Ten krzyż tam stoi i trwa. Jest niemym, ale wymownym świadkiem naszych czasów. Niech on tam pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, i gdzie są nasze korzenie”.
– Proroku Janie Pawle II, skąd wiedziałeś, że polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych podniesie rękę na krzyż? Co mamy robić? Brońcie krzyża! Jak? Macie w ręku kartę wyborczą. Brońcie krzyża! Tego z Giewontu i tego, który postawiliście na grobie swegodziecka, przyjaciela, ojca lub matki.

3. W dniu przyjścia do Diecezji zapragnąłem iść na codzień z Maryją. Tak chciał Jezus. Z wysokości krzyża w testamencie przekazał nam Matkę, a Maryi darował nowych synów i córki. Dziecko w ramionach kochającej matki czuje się bezpieczne. Wy o tym wiecie!
– Wspomnijcie, proszę, pierwszy różaniec, być może związany z Pierwszą Komunią świętą. Tak, tak! Wówczas Maryja podała nam dłoń, by prowadzić nas przez trudne etapy życia. Gdzie on jest dzisiaj? Może zaginął? Trzymajcie się dłoni Maryi. Czy się uczysz, czy studiujesz, trzymaj się Jej dłoni. Gdy szukasz pracy, trzymaj się Jej dłoni. Gdy zawiązujesz małżeństwo, gdy rodzisz dzieci, gdy wysyłasz ich w świat, trzymaj się Jej dłoni. Gdy wydaje ci się, że miłość małżeńska umiera, trzymaj się Jej dłoni. Gdy jedziesz do Unii Europejskiej, trzymaj się Jej dłoni. Gdy katechizujesz młodzież i dzieci, gdy głosisz Słowo Boże, gdy sprawujesz Eucharystię, trzymaj się dłoni Maryi. Dłoń Maryi uratowała Jana Pawła II od śmierci podczas zamachu. Jej dłoń uratowała Polskę od zalewu bolszewickiej czerwonej armii w 1920 r. Nie zawiedziesz się na Maryi. Ona jest mocna Bogiem, którego urodziła i mocna krzyżem, pod którym wytrwała, gdy inni pouciekali. Matka Jezusa nikogo nie zawodzi.

4. Upodobałem sobie więzy wspólnoty. Zawdzięczam to moim rodzicom. U nich znalazłem miłość, chleb i dom. We wspólnocie rodzinnej, we wspólnocie domu nie jest się samotnym, nie jest się zagubionym. Rozpad domu, to tragedia. Dokąd wtedy powróci syn marnotrawny, jeśli nie będzie wspólnoty domu?
– Panowie i Panie parlamentarzyści! Nie zajmujcie się drobiazgami o małżeństwach jednopłciowych, o prawach LGTB. Obywatele o takich orientacjach zawsze byli, są i będą w społeczeństwie. Zajmijcie się wspólnotą rodziny, gdzie rodzą się, wychowują i hartują ludzie miłujący Ojczyznę. Stawajcie w obronie wspólnoty rodzinnej przed licznymi zagrożeniami. Przyszłości ojczyzny nikt na świecie nie buduje na mniejszościach seksualnych. Szkoda czasu na tematy zastępcze.

3 Moi profesorowie licealni wdrukowali w nasze serca miłość do ojczyzny i narodu. Uczyli o smutnych czasach zaborów, o zsyłkach syberyjskich, o rusyfikacji, germanizacji, o wozie Drzymały. Widziałem ich w kościele. Oni zadali nam na całe życie wypracowanie do odrobienia – zadanie miłości i obrony Ojczyzny. Z domu Boga Ojca pytają, czy odrobiłeś zadanie? Walczyli za ojczyznę cichociemni, walczyli żołnierze wyklęci, których grobów szukamy, walczyli robotnicy Poznania, Radomia i Gdańska, rolnicy także. Walczyły ofiary stanu wojennego i męczennik błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko. A my? Czy ktoś nam grozi, gdy jesteśmy w NATO? Dzisiejszy wróg atakuje Ojczyznę nie tylko przy pomocy czołgów. Współczesny wróg przekracza granice przez dotacje, fundacje, programy międzynarodowe, także przez sankcje gospodarcze. Nie burzy budynków, ale atakuje wartości, symbole. Tak niewinnie zaatakował krzyż na Giewoncie. Zmierza głębiej – do zniszczenia tablic dziesięciu przykazań. Po co one, gdy człowiek jest panem tego świata?
– Kto ma stanąć w obronie? Wszyscy! W pierwszym rzędzie wy panie i panowie dziennikarze. Wasz głos jest słuchany przez miliony Polaków. Wasz głos jest mocny i podbudowany kolorowym obrazem.
– A kaznodzieje? Powinni iść w pierwszym szeregu i wskazywać azymut, jakim jest krzyż. Kto szanuje krzyż nie zagraża ani dziecku, ani rodzinie, ani ludziom LGTB, ani narodowi, ani sąsiedniemu państwu. Niejeden stawia pytanie: czy Chrystus będzie miał miejsce w naszej Ojczyźnie? Może będzie wypędzony? Czy znajdzie się miejsce dla Niego przy naszym ojczyźnianym
stole? Powtarzam któryś raz: fabryki można uruchomić, bezrobocie zlikwidować, pieniądz wzmocnić, ekonomię uwierzytelnić. Trudno jest wskrzesić obumarły patriotyzm, zadomowić na powrót odrzuconą Ewangelię, pokleić rozbite tablice Dekalogu. Wróg o tym wie!
– Co znajdziemy na ojczyźnianym stole po dniu wyborów? Zależeć to będzie od nas wierzących. Jedno tylko wiem. Nie mogę pozostać w domu. Droga wiodąca do zbawienia prowadzi po ojczyźnianych szlakach. Pod sztandarem krzyża, z Maryją Królową Polski, z ojczyźnianą wspólnotą wiary i Kościoła nie stracimy drogi do człowieka, ani do pomyślności ojczyzny. W to wierzyłem. W to wierzę i dziękuję wszystkim, którzy szli ze mną tą drogą przez 21 lat.
Niech w drodze do zbawienia prowadzi nas błogosławieństwo Boga Wszechmogącego: + Ojca i + Syna i + Ducha Świętego. Amen.
† Kazimierz Ryczan
ADMINISTRATOR APOSTOLSKI
___________________
KURIA DIECEZJALNA W KIELCACH
Kielce, dnia 10 listopada 2014 r.

Małpowanie Amerykanów, czyli halloween w pełnej krasie

halloween-600x386Dzień Wszystkich Świętych czy halloween? A może i jedno i drugie? Przecież są w różne dni i – rzekomo – się nie wykluczają. A jednak zachodzi między nimi swojego rodzaju kolizja. Kolizja, która dzięki „nowoczesnemu myśleniu” przeradza się w drobną stłuczkę, a z czasem nie będzie traktowana nawet jako wykroczenie. Dziwi mnie, że halloween weszło aż takim przebojem do kanonu polskich świąt. Z dnia na dzień pojawia się coś, co zostaje przyjęte na wiarę bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Ludzie szaleją na punkcje świecących dyń, trupów, wampirów, zombie i wszystkiego tego, co kojarzy się z amerykanizacją. Właśnie tak – małpujemy Amerykanów. I nie ma się co dziwić, przecież na zachodzie rzekomo jest tak cudownie i fajnie. Nie ma to – jak Amerykanie – bardziej być przygotowanym na apokalipsę zombie niż brak prądu.

Ale wracając do meritum. Beznadziejne naśladowanie na pewno nie wyjdzie nam na dobre. Halloween nie jest świętem, które jest zakorzenione w kulturze chrześcijańskiej. W ogóle nie jest żadnym świętem. Ok, zgodzę się, że są niewierzący albo wyznający inną religię – tak więc ten tekst nie jest dla nich. A dla kogo jest? Dla katolików beznadziejnie zapatrzonych w upadającą cywilizację zachodu i naśladujących na każdym kroku jej zwyczaje. Rozpisałem się, ale nadal nie wyjaśniłem, co takiego jest w halloween, że go tak nie trawię. Ano to, że to pogańskie święto i nie ma nic wspólnego z wyznawanymi przez katolików wartościami. I już odpowiadam tym, którzy myślą, że XVI i XVII-wieczny obrzęd „dziadów” kultywowany niegdyś na naszych ziemiach też był pogański. Owszem, wiele z pogaństwa tam było, ale to było święto słowiańskie, a nie amerykańskie. Poza tym w dziadach był obecny Bóg, kara za grzech, nadzieja. Coś w rodzaju spotkania się zmarłych z żyjącymi.

Halloween zachęca, aby koncentrować i zabawiać się tym, co jest złe, plugawe, demoniczne, mroczne, niebezpieczne i ciemne. Dziady miały wymiar rodzinny, a ponadto były w jakimś stopniu schrystianizowane. Nie było w nich żadnego obrzędu z przebieraniem się za potwory i bieganiem od domu do domu na słodyczami. Halloween jest świętem komercyjnym, które nie ma nic wspólnego z żadną religią. Takie coś, jak wierzenie w Latającego Potwora Spaghetti. Oj, przepraszam, zagalopowałem się. Coś tam jednak ma. Sięga ono korzeniami czasów celtyckich, a konkretnie wyznawania bożka śmierci Samhaina. W tym właśnie dniu druidzcy magowie podczas swoistych obrzędów składali również krwawe ofiary z ludzi. Być może nie każdy to wie, ale tak właśnie było. Bardzo spodobała mi się jedna wypowiedź, która utkwiła mi w pamięci.

Anton LaVey, autor „Biblii szatana”, przyznał, że halloween dla satanistów jest najważniejszym dniem w roku, bo jest czasem niezwykłej potęgi szatana. Dlatego wtedy odprawiają swoje „czarne msze”, podczas których składają krwawe ofiary oraz dokonują rytualnych zabójstw. Cóż, dlaczego mnie to nie dziwi… Niewinna zaś z pozoru wydrążona dynia jest pozostałością po pogańskim zwyczaju rzeźbienia wizerunku demonów, których rolą było odstraszanie wszelakich nieszczęść. To również symbol potępionych dusz. Warto tutaj także dodać, że podświetlona dynia w przeszłości była symbolem czcicieli szatana. Aha, byłbym zapomniał. Przecież halloween to takie radosne święto, a dzień Wszystkich Świętych to ponura matnia. W zamyśle dzień Wszystkich Świętych to przecież radosne święto. Mamy się radować, bo wtedy święci i błogosławieni obchodzą swoje imieniny. To my zrobiliśmy z tego to, co obecnie mamy. W całym tym zamieszaniu nie ma żadnej winy dzieci – chcą się bawić, często nie rozumiejąc, co robią.

Wina jest po stronie dorosłych – zliberalizowanego i ciągnącego do pustki duchowej zachodniego społeczeństwa, które zostawia po sobie spaloną ziemię. Całą otoczkę tworzą również media, gdzie próżno szukać tradycyjnych elementów. Jeśli tak dalej pójdzie, to zatracimy nasze kulturowe wartości i wszystko, co nas charakteryzowało. Nie będzie polskich zwyczajów ani świąt. Będzie propagowanie tzw. wolności absolutnej, która w konsekwencji nas zniewoli. Nie powinniśmy się sugerować Ameryką. Mamy swoje święta. A jeśli już Amerykę do tablicy wywołałem, to pamiętajmy, że jest to swego rodzaju religijno-kulturowa unia. Społeczeństwo wielonarodowe o różnych wierzeniach i zwyczajach. A pamiętacie, jak kończyły wszystkie unie w historii i ile z nich przetrwało… No właśnie. Zarzućcie mi, że jestem nietolerancyjny. Chrześcijanin jednak nie może być tolerancyjny wobec zła.
Mateusz Błoch

Cichy opór – chrześcijanie w niemieckich obozach koncentracyjnych

 

W świecie obozów koncentracyjnych więźniowie byli dla swoich oprawców jedynie numerami. I często tylko religia pozwalała im zachować wiarę w to, że są czymś więcej. Szczególnie okrutnie obchodzono się z duchownymi.

W październiku 1941 roku kilkudziesięciu nowych więźniów KL Auschwitz-Birkenau niepewnie wyczekiwało tego, co przyniosą kolejne minuty. W powietrzu unosił się drażniący zapach, którego jeszcze nie znali. Ale ci, którzy przeżyją, nigdy nie zapomną odoru palonych zwłok. Pilnujący ich SS-man rozpoczął swoje ponure powitanie: – „Moi panowie! Zapomnijcie, żeście kiedyś byli ludźmi, dziś jesteście tylko numerami, macie jedno prawo: umrzeć.” I, wskazując na ceglasty kształt buchający czarnym dymem, dodał: – „Tamten komin, to wasza przyszłość.” Jeden z więźniów usilnie próbował przebić wzrokiem zakopcone niebo. Jego usta poruszały się w rytm bezgłośnej modlitwy. Gdzieś tam, poza obozem, był księdzem Adamem Ziembą. Ale tutaj, dla swoich oprawców, nie był niczym więcej, jak tylko numerem 21855.

Numery i ludzie

Cała instytucja obozowa – wspominał po latach duchowny – ze wszystkimi jej urządzeniami dążyła wyraźnie i bezczelnie do wyzucia więźnia z wszelkich praw człowieczeństwa. Najwymowniejszym symbolem tych wszystkich działań było sprowadzenie człowieka do rangi numeru. Nie był to tylko zabieg administracyjny. Odebranie imienia i zastąpienie go numerem było próbą całkowitego odarcia więźnia z tego, kim był przed dostaniem się do obozu. Nazistowska wiara w wyższość niemieckiego narodu nad innymi w kacetach przeobraziła się w bezprzykładny sadyzm. Nie wystarczyło zabić osadzonych – przed śmiercią trzeba było doprowadzić ich do stanu, w którym przypominali bardziej bezwolne manekiny, aniżeli ludzi. Dlatego w obozie toczyła się walka między władzami a osadzonymi. Jej stawką nie było tylko biologiczne przetrwanie, ale coś jeszcze – ocalenie własnego człowieczeństwa. Bronią, która pozwoliła wielu więźniom odnieść zwycięstwo nad swoimi oprawcami, była wiara religijna.

Paciorki nadziei

kl-700x466Grupka wychudzonych mężczyzn zgromadziła się w niedzielne przedpołudnie 16 listopada 1941 w jednym z obozowych baraków. W wąskiej przestrzeni między więziennymi pryczami stał taborecik. Ale tego dnia nie był zwykłym meblem – był ołtarzem, na którym ustawiono prosty krzyż. Pochylony nad nim, ubrany w niebiesko-białe pasiaki ksiądz rozpoczął pierwszą w historii Auschwitz mszę. Wtajemniczeni więźniowie stworzyli szczelny kordon wokół duchownego. Niepowołane oczy nie mogły nic zobaczyć – udział w ceremonii groził surowymi karami. Po wszystkim ksiądz wymknął się z baraku i w ukryciu rozdawał Komunię innym więźniom. Zaniósł ją również tym, którzy już nie mogli przyjść o własnych siłach – konającym w obozowym szpitalu. „Tylko ta silna wiara podtrzymywała nas, nasze siły duchowe – wspominał po latach jeden z więźniów – i chociaż cieleśnie byliśmy słabi, potrafiliśmy te katusze przeżyć i innym stać się przykładem”.

Religia dawała to, bez czego trudno było przetrwać obozową gehennę: poczucie sensu i cel w życiu. Więźniowie, którym tego zabrakło przemieniali się w – jak określali ich inni więźniowie – „muzułmanów”: ludzkie szkielety, które w całkowitym zobojętnieniu oczekiwały własnej śmierci. Tymczasem w rzeczywistości obozowej nawet zwykły różaniec odmawiany z wiarą mógł nieść upragnioną pociechę. „Paciorki nasze pomagały realnie – wspominał ks. Ziemba. – Nie chodzi tu o jakąś cudowność, ale samo przestawienie naszej psychiki na inny tor, zajęcie się jeszcze czymś innym, modlitwą, dawało pewnego rodzaju odprężenie i to nas utrzymywało w formie.”

Dziś umrzesz jak twój mistrz

Naziści znali moc, jaką religia może obdarzyć więźniów. Stanowiła ona zagrożenie dla ich planów zamienienia osadzonych w anonimową i bezkształtną masę apatycznych zombie. Dlatego starali się ją doszczętnie wytępić z życia obozowego, a wszelkie jej przejawy były surowo karane. Przyłapanych ma modlitwach tłuczono do nieprzytomności. Jeśli u więźnia znaleziono jakiekolwiek dewocjonalia – krzyżyk, medalik, obrazek z podobizną świętego – kazano mu je zbezcześcić przez podeptanie. Jeśli odmówił – czekały go bicie, chłosta, czasem aż do śmierci. Jednak największe zagrożenie wisiało nad głowami duchownych. „Nie mów, żeś ksiądz. Zakatrupią zaraz” – te słowa usłyszał ksiądz Ziemba tuż po przybyciu do obozu. „Jak to dobrze nie być księdzem”, powtarzali między sobą więźniowie.

Duchowni byli sercem obozowego życia religijnego: prowadzili msze i nabożeństwa, spowiadali, krzepili więźniów budującymi rozmowami i dawali nadzieję. Dlatego dla obozowych funkcjonariuszy byli wrogami numer 1. Księża bardzo często byli traktowani na równi z Żydami. Zwykle od razu kierowano ich do kompanii karnych, w których czas życia był znikomo krótki. Dopuszczano się na nich szczególnych udręczeń, jak choćby względem ks. Piotra Dańkowskiego, który w Wielki Piątek 1942 roku usłyszał od kapo: „dziś będziesz ukrzyżowany jak twój mistrz.” Na plecy zarzucono mu ciężką kłodę, którą musiał dźwigać jak Jezus krzyż w drodze na Golgotę. Podczas marszu, wśród szyderstw SS-manów i więźniów funkcyjnych, kilkukrotnie upadał. Za którymś razem już nie wstał, a jego życie przerwał ciężki but oprawcy. W KL Stutthof zmuszano księży do picia pełnej odchodów wody z obozowej kloaki, szydząc z nich słowami: „Piliście codziennie wino na wolności, napijcie się raz czego innego.” W Auschwitz SS-mani nakazywali księżom publiczne całowanie się z rabinami i fotografowali te sceny wśród salw śmiechu.

Wyplenić chrześcijaństwo z Europy

Szczególne bestialstwo, z jakim władze obozowe obchodziły się z duchownymi miały również inną przyczynę, niż tylko chęć zniszczenia ludzi, którzy w obozach stawali się filarami życia religijnego. „Najcięższym losem – powiedział Adolf Hitler – jaki kiedykolwiek spadł na ludzkość było chrześcijaństwo.” Führer nienawidził tej religii, ponieważ uważał ją za sprzeczną z „aryjską” etyką siły, która uzasadniała niemieckie podboje, niewolenie i zabijanie „ras niższych”. Wszelkie pozytywne gesty Hitlera względem przedstawicieli chrześcijaństwa – tak jak podpisanie konkordatu z Watykanem w 1935 roku – były jedynie taktycznymi ustępstwami, które dyktował bieżący interes polityczny. Jeszcze w latach trzydziestych Hitler wieścił, że w ciągu dziesięciu lat chrześcijaństwo nie będzie miało w III Rzeszy żadnego wpływu i znaczenia. Dlatego szczególne represje, którym poddawano duchownych w obozach należy traktować jako element nazistowskiej polityki dechrystianizacji Europy.

Okrutna postawa strażników i kapo względem kapłanów, zakonników i zakonnic często powodowała zupełnie inną reakcję od tej, której pragnęliby dręczyciele. Więźniowie chronili duchownych. I robili to nie tylko z szacunku dla ich profesji, ale dlatego, że „ludzie Boga” stanowili dla nich wsparcie w drodze przez mękę, jaką był pobyt w kacecie. – „My idziemy na śmierć i dobrze, że jest z nami ksiądz” – usłyszał w Oświęcimiu od współwięźniów ksiądz Władysław Grohs. Obecność duchownego czyniła brutalny koniec życia łatwiejszym do zniesienia. Być może dlatego, że w perspektywie religijnej przestawał on być tylko wymazaniem z obozowych kartotek kolejnego „ludzkiego numeru”. Śmierć stała się darem, który można było ofiarować za cokolwiek, co stanowiło dla więźnia wartość. Dzięki temu umierający miał poczucie, że umiera „po coś” – za ojczyznę, za kolegów – a nie jest tylko kolejnym anonimowym szkieletem, którego strawi ogień pieca.

Wygrani i przegrani

Pewnego wieczoru, podczas apelu wywleczono na środek placu pobitego Żyda. Tuż obok stała specjalnie przygotowana dla niego szubienica. Nieważne było, za co został skazany – w obozie można było umrzeć za wszystko. Ale SS-mani postanowili udręczyć jeszcze więźniów. Wybrali jednego, o którym wiedzieli, że jest gorliwym katolikiem. Wcisnęli mu pętle w rękę i zażądali, by założył ją na szyję nieszczęśnika. Ten odmówił. Potem były już tylko kopniaki i tłuczenie pięściami. Chwilę później stołek spod nóg Żyda wykopnął niemiecki strażnik. Skatowanego niedoszłego kata wynieśli więźniowie.

Tak w obozach wielu więźniów toczyło swoją – jak ją nazywał ks. Ziemba – „cichą wojnę.” Jej bronią nie był karabiny, ale skryte modlitwy i tajemne msze. I codzienny opór przed tym, by nie dać się upodlić przez obozowy system. Ci, którzy tę batalię wygrali – przeżyli. Nawet jeżeli wolność od udręki podarował im nie aliancki żołnierz, ale krematoryjny komin.

Autor: Robert Jurszo
Korekta: ks. Rafał Zyman

Europa równych państw czy koncert mocarstw?

Europa równych państw czy koncert mocarstw?

angela-500x333

Tuż obok mnie przemyka minister spraw zagranicznych USA John Kerry, wzburzony po rozmowie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem Sergiejem Ławrowem. W biegu rzuca kilka haseł do swoich asystentów. Dalej stoi przewodniczący Martin Schulz i przygląda się tej scenie z trudnym do rozszyfrowania uśmiechem. A prezydent Andrzej Duda ustala ostatnie szczegóły swojego przemówienia z ministrem Krzysztofem Szczerskim przed spotkaniem z prezydentami Ukrainy, Finlandii i Litwy.

Taki obraz przedstawiał się uczestnikom monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Co roku spotykają się tam czołowi politycy, naukowcy, członkowie światowych think-tanków oraz przedstawiciele najważniejszych mediów, aby przedyskutować palące kwestie spraw międzynarodowych. Przede wszystkim jednak jest to miejsce, w którym spotykają się możni tego świata i dywagują w niekończących się kuluarach, salach i aulach hotelu „Bayerischer Hof”, budynku, który swą nudnawą fasadą nie zwraca na siebie większej uwagi. Wewnątrz na gości czeka jednak ponad 340 pokoi w różnych stylach architektonicznych, 65 suit i 40 sal konferencyjnych. W największej z nich odbywały się najważniejsze panele dyskusyjne, w tym również te z udziałem prezydenta Andrzeja Dudy i ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego. Z górnych pięter hotelu widać potężne wieże monachijskiej katedry Najświętszej Maryi Panny, budynki te dzieli dwuminutowy spacer. W wolnej chwili między licznymi panelami udałem się do katedry – i zastałem całkowicie pusty kościół. Zastanawiam się, ilu z kilku tysięcy uczestników czy dziennikarzy przez te trzy dni odwiedziło tę piękną, będącą w najbliższym sąsiedztwie świątynię – choćby z uwagi na jej zabytki i oryginalne dzieła sztuki…
Sama Konferencja Bezpieczeństwa była zdominowana przez kilka tematów, aczkolwiek do naszych mediów przebił się właściwie tylko konflikt zachodnio-wschodni (USA-Rosja) rozgrywany na ziemiach syryjskich. I choć owszem, była to ważna część trzydniowych obrad, to jednak warto zwrócić uwagę również na inne aspekty.
Jedną z głównych narracji, którą dało się zauważyć w Monachium – ale nie tylko tam, bo już co najmniej od września zeszłego roku także szerzej – był strach politycznych elit niemieckich przed utratą pozycji hegemona w Europie. Kryzys migracyjny wstrząsnął Europą i wywarł wpływ na cały nasz kontynent, ale swe szczególne piętno odbił na naszych zaodrzańskich sąsiadach. Kanclerz Angela Merkel, którą media niemieckojęzyczne tytułowały „Mutti” (czyli mamusia), chciała wymusić na innych narodach europejskich, ale także na swych własnych obywatelach, bezwzględne przyjęcie wszystkich uchodźców. Jak wiemy, to się nie udało. Postawa tzw. Willkommens­politik po prostu się nie sprawdziła.

Podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium nawet najwierniejszy europejski sojusznik Niemiec, czyli Francja, odszedł od linii niemieckiej w sprawie uchodźców. Jak wiemy, premier Francji Manuel Valls oznajmił, iż jest przeciwny tzw. polityce kontyngentów.
W swoim wystąpieniu premier Francji jednoznacznie podkreślił stanowisko swojego kraju: „Nasze ograniczone możliwości przyjęcia imigrantów oraz napięcia ostatnich tygodni – zarówno w Niemczech, jak i w innych miejscach Europy – zobowiązują nas do tego, aby powiedzieć sobie jasno: Europa nie może przyjąć wszystkich migrantów z Syrii, Iraku lub Afryki”.
Na odrębny esej zasługiwałoby pytanie, dlaczego Angela Merkel tak bardzo naciskała na przyjęcie wszystkich imigrantów. W tym artykule nie ma miejsca na obszerną odpowiedź, chciałbym tylko zasygnalizować dwa możliwe warianty, oba zresztą umotywowane strachem Niemców przed utratą status quo: 1. Ratunek własnego systemu emerytalnego (pisaliśmy o tym szerzej w ostatnim wydaniu „Wpisu”). 2. Ratunek własnego potencjału demograficznego, który od zarania dziejów był jednym z kluczowych czynników mocarstwowości. W połowie lat 90. XX w. w łącznej populacji Niemiec, Polski, Francji, Austrii i Czech to właśnie Niemcy mieli 43,3% ludności w wieku produkcyjnym (20-64 lata), czyli prawie połowę ludzi całego wielkiego regionu. Ale – i to ważne – w wieku przedprodukcyjnym (poniżej 20 lat) ich przewaga nad resztą była znacznie mniejsza, podobnie jak w przypadku Austrii, natomiast w Polsce i Czechach te liczby były wyższe.

Przed Warszawą i Pragą rysowały (rysują) się zatem znacznie lepsze perspektywy niż przed Berlinem i Wiedniem. Można się zastanowi, czy to przypadek, że Niemcy i Austriacy tak mocno optowali za przyjmowaniem uchodźców (potencjału demograficznego), a Polska i Czechy nie.
Można odnieść wrażenie, że utrata Francji jako wiernego sojusznika – czy, jak kto woli, junior partnera – w tandemie dążącym do władzy nad Unią Europejską boli Niemców najbardziej. Równie bolesna możne być jedynie bezsilność, z którą muszą się zmierzyć wobec coraz szerszego frontu antyniemieckiego w Europie.
Doskonałym przykładem tego był wywiad, który w dniach monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa przeprowadzono z Klausem von Dohnanyi, socjalistą, byłym sekretarzem stanu w niemieckim ministerstwie spraw zagranicznych i członkiem prestiżowego berlińskiego think-tanku ds. zagranicznych Deutsche Gesellschaft für Auswärtige Politik (Niemieckie Towarzystwo ds. Polityki Zagranicznej). Dohnanyi tłumaczył, że Europa może funkcjonować jedynie wtedy, jeżeli będzie się opierała na osi niemiecko-francuskiej. I tylko wtedy Europa będzie przeciwwagą dla… USA (a nie na przykład Rosji). „Najbliżej wspólnej Europy byliśmy w 1962 r. dzięki współpracy Konrada Adenauera i Charlesa de Gaulle’a oraz podpisanej wtedy umowie między Niemcami a Francją” – wyjaśniał dalej Dohnanyi. „Stany Zjednoczone celowo jednak zniszczyły tę umowę, wymuszając w niej preambułę, w której napisano, że to nie Niemcy i Francja są najważniejsze, lecz pozostałe kraje europejskie są tak samo ważne.

Mogliśmy wtedy stworzy wspólną politykę zagraniczną, ale niestety zostało to uniemożliwione”. Były niemiecki minister odpowiedzialny za politykę zagraniczną mówi zatem wprost, że wszystko było w porządku dopóty, dopóki Niemcy (i Francja) stały ponad resztą Europy. To jest właśnie ta „wspólna” polityka europejska. I dostało się także Polsce, kiedy Dohnanyi mówi tak: „Proszę zobaczy, jak to wyglądało w 2003 r. Wtedy Polska po prostu wysłała część swojego wojska do Iraku, a przecież nawet tego z nami nie uzgodniła!”.
Nie będzie skutecznej polityki wobec Niemiec, dopóki ludzie za nią odpowiedzialni nie zrozumieją niemieckiej mentalności i postawy wobec innych narodów. Wypowiedzi Klausa von Dohnanyi idealnie się w ten obraz wpisują. Widzi on Polskę, ale także Ukrainę, państwa Grupy Wyszehradzkiej czy ogólnie wschodnią flankę NATO, jako de facto wasali Niemiec, którzy przed podjęciem własnych akcji politycznych powinni pójść po prośbie do Berlina. To przekonanie leży u podstaw nie tylko ich strategii politycznej, ale w ogóle mentalności czy sposobu myślenia. Jako równorzędnych partnerów Niemcy widzą jedynie Francję i Wielką Brytanię. „Tylko oś francusko-niemiecka lub ewentualnie francusko-brytyjsko-niemiecka może pomóc Europie” – kończy swój wywód Klaus von Dohnanyi.

W tym scenariuszu nie ma miejsca dla innych, czyli dla Europy „wolnych narodów i równych państw”, co postuluje minister prof. Krzysztof Szczerski jako model nowoczesnej integracji europejskiej. Teraz jednak, gdy Brytyjczycy rozważają opuszczenie Unii Europejskiej, a Francuzi po atakach paryskich mają dość niemieckiej polityki przyjmowania wszystkiego i wszystkich, ta oś się załamała. Nie ma już osi. Został jeden punkt na mapie, jedna samotna kropka nad Sprewą.
A przecież nie tylko Francja się odwraca. Niemcom powiedziała „nie” także Austria, która przez ostatnie dekady uchodziła za przedłużone ramię niemieckie w sprawach międzynarodowych. O kanclerzu Austrii Wernerze Faymannie (nota bene Faymann jako młody socjalista organizował wiece przeciwko wizytom papieża Jana Pawła II w Wiedniu…) Angela Merkel miała powiedzie kiedyś tak: „Na spotkania Faymann przychodzi bez żadnej opinii, a wychodzi z moją”. Dziś ten sam austriacki kanclerz odwrócił się od swojego większego sąsiada i prowadzi samodzielną politykę migracyjną w kontrze wobec Niemiec. Austriacy trochę się tego kroku obawiają, ponieważ ich gospodarka jest bardzo mocno sprzężona z niemiecką, a w związku z tym nigdy nie chciano rozzłości większego brata. Okazuje się jednak, że oprócz gniewnych deklaracji niemieccy politycy niewiele są w stanie zrobi. Tak więc Austriacy poszli nawet o krok dalej i minister obrony narodowej Hans Peter Doskozil 9 marca br. oświadczył, że z powodu naporu migrantów planuje powiększyć wojsko austriackie o 4 tys. żołnierzy.

To nie brzmi imponująco, ale biorąc pod uwagę fakt, że Austria jest krajem neutralnym, a dotychczasowa liczba żołnierzy wynosiła 21 000 ludzi, oznacza to wzrost o blisko 20%.
Niemcy byli zatem dosyć samotni na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, której sami byli przecież gospodarzem. Nagle się okazało, że inne państwa mają jakąś siłę. Nagle mówiono o Grupie Wyszehradzkiej, która przez lata w ogóle nie istniała w szerszej świadomości zachodniej Europy. Nagle spotkanie głów państw Macedonii, Słowenii, Chorwacji, Czarnogóry, Kosowa, Gruzji i Austrii było jednym z najgoręcej oczekiwanych wydarzeń całej Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium…

Jest to tylko początek artykułu. Całość jest do przeczytania w aktualnym numerze miesięcznika “WPiS” dostępnym w naszym kościele.

„Złota dekada” czyli początek końca…

„Złota dekada” czyli początek końca…

trybuna_ludu-150x100Niedawno – 25 czerwca – przypadła 40. rocznica tzw. „wydarzeń czerwcowych 76” , kiedy to robotnicy Radomia, Ursusa, Płocka i innych ośrodków przemysłowych wyszli na ulice w proteście przeciwko drastycznym podwyżkom cen artykułów spożywczych. Rocznica tych wydarzeń niech będzie dla nas pretekstem do refleksji nad tzw. „dekadą Gierka”. Spróbujemy odpowiedzieć na pytania: jak wyglądało to 10-lecie? Jakie były gospodarcze osiągnięcia i porażki tamtego okresu? I dlaczego dziś Polacy z nostalgią patrzą na tamten czas?

W wyniku wydarzeń na Wybrzeżu w grudniu 1970r. – kiedy to wojsko i milicja otworzyły ogień do nieuzbrojonych robotników – ekipa Władysława Gomułki została obalona. Władzę w partii i państwie przejął nowy I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, dotychczas I sekretarz KW PZPR w Katowicach. Mając opinię „dobrego gospodarza Śląska” Gierek przystąpił do realizacji nowej koncepcji gospodarczej, która miała polegać na zwiększeniu inwestycji i nakładów na przemysł ciężki przy jednoczesnym zwiększeniu stopy życiowej ludności, rozbudowie sektora usługowego i transportu. Sztandarowym hasłem gierkowskiej dekady był slogan: „Aby Polska rosła w siłę a ludziom żyło się dostatniej”.

Na pierwszą połowę lat 70. w polskiej gospodarce przypadł okres ogromnego napływu kredytów udzielanych przez państwa zachodnioeuropejskie. Środki te lokowano w przedsięwzięcia giganty: Port Północny w Gdańsku, Huta Katowice, Trasa Łazienkowska i Wisłostrada w Warszawie, fabryki fiata w Bielsku-Białej i Tychach, elektrownia „Dolna Odra” i „Kozienice”, walcownia stali w Częstochowie, gigantyczna cukrownia w Łapach oraz setki innych. Pomysł ekipy Gierka na rozwój gospodarczy kraju był bardzo prosty: pożyczamy pieniądze na Zachodzie, budujemy zakłady, w których szybko uruchamiamy produkcję. Produkty eksportujemy spłacając w ten sposób zaciągnięte pożyczki i jednocześnie zapełniamy towarami rynek krajowy (tzw. „koncepcja samospłaty”).

Program taki w ramach gospodarki rynkowej miałby wielkie szanse powodzenia, ale nie w strukturach gospodarki socjalistycznej. Dlatego dość szybko Polska, nie potrafiąc sensownie wydać pożyczonych środków znalazła się w pułapce inwestycyjnej – nie mogąc spłacić zaciągniętych pożyczek, wobec konieczności spłaty odsetek, musiała zaciągać kolejne kredyty. Tak PRL wpadła w spiralę zadłużenia. Przykładem rozrzutności i braku racjonalności w wydawaniu środków jest chociażby budowa Huty Katowice (w tamtym okresie największego tego typu zakładu w Europie). Jej projekt pochodził jeszcze z 1968 roku. Początkowy koszt tej inwestycji szacowano na 25 miliardów złotych – ostatecznie budowa pochłonęła kilkakrotnie więcej. Surowce do tej huty sprowadzano z ZSRR i tam też, po odpowiednio zaniżonych cenach, sprzedawano jej produkty.

Polska miała zrealizować w polityce ekonomicznej „wielki skok inwestycyjny”. Został on zapoczątkowany w 1971 roku i był kontynuowany w latach następnych. Zwiększało się zatrudnienie, wzrastały dochody ludności i nakłady na inwestycje, w dużym tempie rosła konsumpcja. Ale wzrost konsumpcji i stopy życiowej obywateli nie były wynikiem wypracowania dochodu przez Polaków, ale konsekwencją kredytów, płynących szerokim strumieniem z Zachodu. Przed Polską otwarła się szansa wyjścia z zacofania technologicznego. Niestety napływ nowych technologii i pożyczone środki zostały źle wykorzystane. Powodem był system gospodarki socjalistycznej tzw. „nakazowo-rozdzielczy” – fatalne planowanie i zarządzanie, złe założenia inwestycyjne, nieumiejętne kierowanie przedsiębiorstwami, marnotrawstwo materiałów, niska jakość pracy, drenaż gospodarki przez ZSRR.

Szybki wzrost gospodarczy w pierwszej połowie lat 70. był możliwy wyłącznie dzięki pięciokrotnie wyższemu niż w czasach Gomułki strumieniowi kredytów zagranicznych. Zachodnie banki chętnie udzielały pożyczek, ponieważ spłatę gwarantowały rządy ich krajów. Do Polski napływały więc kolejne transze pieniędzy, umowy licencyjne, kupowano całe linie technologiczne, choć zacofana polska gospodarka nie była w stanie ich wykorzystać. Wysokość pożyczek została objęta tajemnicą państwową – wiedziało o nich jedynie ścisłe kierownictwo partyjno-rządowe. Rozkręcała się spirala zadłużenia, a zabrakło jednego organu koordynującego pozyskiwanie zagranicznych kredytów i sposób ich racjonalnego wydatkowania (kiedy widmo bankructwa zajrzało ekipie Gierka w oczy nie było winnego – odpowiedzialnością przerzucały się: Komisja Planowania przy Radzie Ministrów, Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Ministerstwo Finansów).

Kierujący polską gospodarką w latach 70. importowali ogromne ilości paliw i surowców, ponieważ nasz przemysł był wysoce paliwożerny i energochłonny. W związku ze wzrostem cen paliw na rynkach światowych odczuła to boleśnie i polska gospodarka, a polskie produkty – stosunkowo niedrogie, ale mało nowoczesne – przegrywały konkurencję na rynkach światowych. Akcent inwestycyjny został położony na przemysł ciężki (górnictwo, hutnictwo), gdyż takie były naciski ze strony Moskwy – chodziło o rozwój gałęzi przemysłu związanych ze zbrojeniami (PRL jako członek Układu Warszawskiego w kwestiach wojskowych była całkowicie podporządkowana ZSRR). W metalurgii nakłady sięgnęły 250% (1971-76), w energetyce 75%. W przemyśle dominowało myślenie nieracjonalne i „gigantomania”: Huta Katowice, kopalnie węgla brunatnego w Bełchatowie, Zagłębie Lubelskie i inne.

Nikt nie zważał na ekonomiczne przesłanki ani na dewastację środowiska naturalnego. W wymianie handlowej cechą charakterystyczną był nierównomierny rozwój wielkości importu i eksportu. W latach 1971-75 eksport wzrósł o ok. 66%, ale import aż o ok. 105%. Deficyt w handlu zagranicznym rósł bardzo szybko. W obrocie ze Związkiem Radzieckim polska gospodarka ponosiła same straty. My musieliśmy kupować za dewizy drogie surowce, towary i technologie na Zachodzie, aby następnie, w ramach absurdalnych procedur RWPG, za ruble (tzw. ruble transferowe: 1 dolar = 0,62 rubla) sprzedawać gotowe produkty i licencje ZSRR. Do tego dochodziły wydatki zbrojeniowe – to Moskwa decydowała, ile dywizji Wojsko Polskie ma wystawić do ataku na Zachód (w tzw. „pasie nadmorskim”), ile czołgów, samolotów, okrętów mamy kupić w ZSRR, ile mostów
i przepraw mamy wybudować, ile schronów, baz i lotnisk radzieckich mamy na polskim terytorium utrzymać itd. Te wydatki wojskowe kładły się sporym cieniem na polską gospodarkę, która coraz bardziej dostawała zadyszki.

W rolnictwie początki rządów Gierka charakteryzowały się zwiększeniem produkcji żywności. W latach 1971-75 wzrosła produkcja mięsa (wyższe ceny skupu), przy jednoczesnym nieproporcjonalnie mniejszym wzroście produkcji zbóż – w konsekwencji konieczność importu pasz z zagranicy prowadziła do zaciągania nowych kredytów. Pozorne sukcesy rolnictwa były motywacją dla władz do kolejnego nacisku na akcję kolektywizacji wsi. W praktyce wobec wzrostu cen pasz i hodowli prowadziło to do zupełnej nierentowności sztucznie utrzymywanych Państwowych Gospodarstw Rolnych i kryzysu na rynku mięsnym. Produkcja żywności zaczynała być tak droga, że aż nieopłacalna. Dlatego od 1974 roku musieliśmy kupować żywność za granicą. Jednocześnie – co należy podkreślić – ekipa Gierka jako pierwsza wprowadziła ubezpieczenia dla rolników.
Sytuacja mieszkaniowa nie uległa znaczącej poprawie. Wzrosła liczba zawieranych związków małżeńskich (powojenny wyż demograficzny), a tymczasem ilość oddawanych do użytku mieszkań (bloków z prefabrykatów, z tzw. „wielkiej płyty”) była wciąż niewystarczająca; zwiększały się zaległości.

Nastąpiło realne obniżenie nakładów na budownictwo mieszkaniowe. W latach 1971-75 płace wzrosły, ale wobec braku wielu towarów na rynku pojawił się nadmiar pustego pieniądza w obiegu i inflacja. Negatywną cechą życia społeczno-gospodarczego stały się: alkoholizm, łapówkarstwo i protekcja. Niezmiennie obowiązywał system planowania w gospodarce (podporządkowany polityce ZSRR), jednak założenia te nie były w rzeczywistości realizowane. Statystyki zawyżano, problemy maskowano, realna sytuacja na rynku znacznie odbiegała od oficjalnych danych. Pierwsza połowa lat 70. przyniosła pierwsze symptomy nadciągającego kryzysu gospodarczego. Wobec dużych dysproporcji między konsumpcją a realnymi możliwościami polskiej gospodarki, podwyżki cen różnych artykułów stały się nieuniknione. 24 czerwca 1976 roku ówczesny premier Piotr Jaroszewicz na posiedzeniu sejmu zapowiedział wprowadzenie znacznej podwyżki cen, przede wszystkim na artykuły spożywcze. W wyniku tego wystąpienia w wielu zakładach pracy wybuchły strajki. Do najgwałtowniejszych zajść doszło w Ursusie i Radomiu, gdzie protestujący opanowali i podpalili gmach Komitetu Wojewódzkiego PZPR i domagali się cofnięcia zapowiedzianej podwyżki cen.

Do tłumienia protestów wysłano oddziały milicji (ZOMO), które brutalnie rozpędziły protestujących. Władze, zaniepokojone rozmiarami zajść, wycofały się z planowanych podwyżek. Jednak nie podjęto rozmów z robotnikami. Zamiast tego władze nazwały protestujących „chuliganami”, „warchołami” i „wichrzycielami”. Organizowano „spontaniczne wiece poparcia” dla polityki partii a środki masowego przekazu przeinaczały fakty, siejąc ordynarną propagandę. Podjęto akcje wymierzone w bezpośrednich uczestników protestów w Ursusie i Radomiu: miały miejsce liczne aresztowania; sądy i kolegia do spraw wykroczeń skazywały na kary więzienia i wysokie grzywny. Tymczasem władze, wobec braku cukru na rynku, zmuszone zostały do wprowadzenia kartek. Było to totalną kompromitacją (cukier ostatni raz reglamentowano podczas okupacji hitlerowskiej i tuż po zakończeniu II wojny światowej).

Polityka gospodarcza lat 1971-76 przyniosła załamanie ambitnych planów ekonomicznych i fiasko tzw. wielkiego skoku gospodarczego. Mimo to premier Jaroszewicz w 1977 roku zapewniał z trybuny sejmowej: „Niezbite fakty dają świadectwo prawdzie, że w naszym kraju nie było, nie ma i nie będzie kryzysu gospodarki”. Lansowany powszechnie slogan: „PRL dziesiątą potęgą gospodarczą świata” miał pokrycie tylko na papierze. Wielkie inwestycje nie zostały ukończone, nie przynosiły spodziewanego dochodu, pochłaniały ogromne środki potrzebne na ich zabezpieczenie bądź ulegały niszczeniu i rozkradaniu. Jeszcze dzisiaj w wielu miejscach w Polsce możemy spotkać „pomniki” tamtego szału inwestycyjnego. Zdarzało się np. że ekipy budowlane zalewały betonem filary, na których za kilka lat miała być przeprowadzona droga. Ale tej drogi nie zbudowano nigdy – zostały tylko sterczące w niebo betonowe słupy. Takich nigdy nie dokończonych inwestycji w skali całego kraju było tysiące. Zaciągnięcie nadmiernej ilości kredytów doprowadziły polską gospodarkę do totalnej zapaści.

Dochód narodowy w latach 1976-80 spadł o 7%. Spadła, i tak już niska, jakość pracy. Płace mimo to realnie rosły, co prowadziło do braku wielu produktów na rynku i pozarynkowego obrotu wieloma towarami, spekulacji oraz inflacji. Charakterystyczną cechą polskiej codzienności stały się coraz dłuższe kolejki po coraz większą ilość towarów. W latach 1976-80 pogłębiał się deficyt w dostawach energii elektrycznej do mieszkań i zakładów pracy (ogłaszano „20 stopień zasilania”, po czym wyłączono napięcie całym dzielnicom miast lub całym miejscowościom). Braki surowców i trudności płatnicze powodowały przerwy w pracy i nierytmiczność produkcji. Po wydarzeniach w Radomiu i Ursusie władze podjęły próby przesunięcia pewnych nakładów w sferę produkcji konsumpcyjnej i na eksport przy jednoczesnym wyhamowaniu inwestycji (tzw. „manewr gospodarczy”), co wiązało się z niedoinwestowaniem innych działów gospodarki – przez to nastąpił dalszy spadek produkcji wielu towarów. Manewr się nie powiódł.
W rolnictwie również nastąpił kryzys i ogólny spadek produkcji spożywczej o ok. 8%. Wobec zbyt małej ilości pasz na rynku wewnętrznym zaszła konieczność dalszego importu zbóż, co powodowało wzrost zadłużenia. Zła sytuacja w rolnictwie była spowodowana złym zarządzaniem (faworyzowanie PGR-ów a dyskryminowanie gospodarstw indywidualnych) oraz nieurodzajami. Polska notowała wzrost deficytu w handlu zagranicznym. W konsekwencji zaciągania nowych kredytów i życia ponad stan, dług państwa w 1979 roku urósł do sumy ponad 22 miliardów dolarów, a jego obsługa pochłaniała 75% naszego eksportu. Do tego należy dodać konieczność spłaty odsetek od zaciągniętych kredytów, a w przypadku niespłacenia
w terminie – spłatę odsetek od odsetek! W tej dramatycznej sytuacji rząd PRL zaciągnął nowe kredyty (w 1980 roku jako zabezpieczenie pożyczki w jednym z banków RFN zadeklarowano złoża wanadu i tytanu, dopiero co odkryte na Suwalszczyźnie i jeszcze nie eksploatowane).

W drugiej połowie lat 70. drastycznie spadła stopa życiowa Polaków. Mimo dotowania przez państwo wielu artykułów spożywczych i przemysłowych statystyczny Polak musiał pracować znacznie dłużej, aby kupić chleb, telewizor, meble czy lodówkę, niż mieszkaniec któregoś z krajów zachodnioeuropejskich. Reakcją społeczeństwa na tę trudną sytuację – oprócz strajków – była satyra. Rozpanoszoną propagandę sukcesu ludzie wykpiwali parodiami przemówień partyjnych: „W programie dzisiejszego zebrania (mówi sekretarz partyjny) mamy dwa punkty – budowę obory i budowę socjalizmu. Ponieważ nie mamy cegieł ani drewna, od razu zajmiemy się budową socjalizmu”.

Koniec dekady Gierka przyniósł zapaść polskiej gospodarki – PRL stanęła na progu bankructwa a frustracja społeczeństwa groziła w każdej chwili wybuchem masowego niezadowolenia. Edward Gierek został usunięty (za aprobatą Moskwy) ze stanowiska I sekretarza KC PZPR we wrześniu 1980 na fali solidarnościowych strajków. Tak skończyła się dekada „życia na kredyt”.

Mimo tych wszystkich wyżej wymienionych faktów wielu ludzi wspomina epokę Gierka z nostalgią i nieukrywaną sympatią. Dlaczego? Pewnie dlatego, że system realnego socjalizmu – przy wszystkich swoich absurdach – gwarantował bezpieczeństwo socjalne i stałość zatrudnienia. Zgodnie z doktryną marksistowską wszystkich obywateli obowiązywał tzw. „nakaz pracy”. To powodowało, że nieważne, gdzie kto mieszkał, ale praca dla niego i tak była. Ponadto socjalizm epoki Gierka był bardziej otwarty na Zachód niż w siermiężnej epoce gomułkowskiej, a przez to bardziej „kolorowy” i „strawny” dla przeciętnego Kowalskiego (wystarczy wspomnieć o Coca-Coli, kolorowej telewizji, Fiacie 126p, wczasach w Bułgarii czy wyjeździe „na handel” do NRD, Jugosławii albo na Węgry).

Niektórzy mięli też możliwość wyjazdu na intratne kontrakty zagraniczne, gdzie pensje dostawało się w dolarach. To wszystko sprawia, że po latach ludzie przestali pamiętać o „przewodniej roli partii”, wszechobecnych kolejkach, inwigilacji SB czy uzależnieniu we wszystkich niemal dziedzinach życia od wielkiego brata ze wschodu. To normalny proces, że chcemy pamiętać to, co było dobre, a wypieramy ze świadomości przykre fakty. Poza tym życie na kredyt jest całkiem fajne… do momentu, kiedy przychodzi spłacać zaciągnięte długi.
Na koniec trzeba uczciwie powiedzieć, że Gierek „Drugiej Polski” nie zbudował, lecz w odróżnieniu od gen. Jaruzelskiego, (który też rządził przez dekadę i nie zbudował prawie nic), przynajmniej próbował.

ks. Rafał Zyman