Czy krzyż pasuje do demokracji?

Czy krzyż pasuje do demokracji?

Chrześcijaństwa nie da się pogodzić z oświeceniową ideologią ani postmodernistycznym bezładem, a krzyża nie da się wpisać ani w sierp, ani w młot, ani w gwiazdę, ani w swastykę, ani w pacyfę, ani w tęczę. To niby oczywiste, ale okazuje się, iż wielu ludzi o tym zapomina. Rozpoczęta niedawno w Hiszpanii kolejna odsłona lewicowej kampanii opluwania generała Franco przyniosła nowy aspekt sprawy. Czerwonych Hiszpanów bowiem nie mniej niż osoba Caudillo, którego chcą wypędzić z miejsca wiecznego spoczynku, drażni krzyż górujący nad Valle de los Caídos, przeto stojąca w awangardzie rewolucji na Półwyspie Iberyjskim partia zwana Zjednoczoną Lewicą wniosła na forum Kongresu Deputowanych projekt ustawy rugującej krzyż z Narodowego Pomnika Świętego Krzyża w Dolinie Poległych, gdyż – zdaniem wnioskodawców – „krzyż nie pasuje do państwa demokratycznego”.

Historia nauczyła nas, ponad wszelką wątpliwość, traktować wynurzenia rewolucjonistów jako szaloną rewię absurdu, aczkolwiek w tym akurat przypadku nieszczęsny lewak, który napisał powyższe słowa, niechcący, ale bezbłędnie, trafił w samo sedno. Krzyż faktycznie nie pasuje do demokracji. Chrześcijaństwo i demokracja to systemy niekompatybilne. Jak bowiem pogodzić Chrystusowy nakaz życia wedle zasady: „Tak, tak – nie, nie; a co nadto jest, od Złego pochodzi” (Mt 5, 37) z fundamentalnym założeniem demokracji – relatywizmem? Demokracja jako system umowności nie toleruje Boga, gardzi dogmatem. A rzeczy, które „od Złego pochodzą”? W demokratycznym postrzeganiu rzeczywistości w ogóle takich nie ma. W demokracji „dobro i zło zależy od decyzji parlamentu, tak samo jak zakaz przyjmowania zakładów totalizatora i sprzedaży alkoholu po wpół do jedenastej wieczorem” – czytelnicy wybaczą, że do znudzenia posługuję się tym cytatem, ale obrazowość tej jakże trafnej diagnozy Goldinga od lat nie przestaje mnie zachwycać.

W demokracji o etyce i moralności decyduje większość głosów. Czyż więc można się dziwić, że w takiej sytuacji demokracja kreuje się na substytut religii, by z czasem – nie mając żadnego racjonalnego uzasadnienia – przejąć funkcję religii? „Aby zapewnić sobie dalszą egzystencję demokracja musi nabrać charakteru irracjonalnej świeckiej religii, w którą trzeba wierzyć” – wnioskuje Erik von Kuehnelt-Leddihn. To już się faktycznie stało – obecnie obserwujemy kolejny etap „uświęcania” demokracji, mianowicie: jej deifikację. Tak, demokracja (i źle pojmowana tolerancja) staje się świeckim bożkiem. Dlatego krzyż i chrześcijaństwo, które krzyż symbolizuje, tak bardzo niektórym przeszkadza. Ale to dziwić nikogo nie powinno.

W lewicowym porządku działania punkt o wyrugowaniu Kościoła najpierw z przestrzeni publicznej, a później w ogóle z całej przestrzeni doczesnej, stoi wybity tłustą czcionką od co najmniej roku 1789 (czyli od czasów rewolucji francuskiej), i nigdy lewica się z tym specjalnie nie kryła (choć bywało, że niekiedy taktycznie się z tym kamuflowała). Tak, krzyż nie pasuje do demokracji w tym sensie, że ani dogmatów, ani moralności, nie da się ustalać w oparciu o większościowe głosowanie. To byłaby droga do nikąd. Krzyż jest wzorcem, według którego mamy orientować się na Prawdę – prawdę o człowieku i o społeczeństwie. Krzyż ma być także znakiem sprzeciwu – wobec kłamstwa i wszelkiej manipulacji. Warto sobie nad tym wszystkim podumać – zwłaszcza we wrześniu, kiedy przeżywamy Święto Podwyższenia Krzyża Świętego.

 

J. Wolak, R. Zyman

Polska – Unia – partnerstwo czy podległość? Czy „polexit” jest realny?

Polska – Unia – partnerstwo czy podległość? Czy „polexit” jest realny?


Minęło ponad czternaście lat od naszego przystąpienia do Unii Europejskiej. W polityce to wieczność: ośmiu premierów i czterech prezydentów. Wiele się zmieniło, ale jedna rzecz pozostaje stała i niezmienna: poparcie klasy politycznej dla dalszego członkostwa w Unii Europejskiej. Prezydent Andrzej Duda proponuje nawet wpisanie członkostwa na stałe do nowej konstytucji. Wśród samych Polaków, Unia cieszy się wyższym poparciem niż jakakolwiek rodzima partia polityczna. W tych warunkach, prognozować o wyjściu Polski z Unii wydaje się być szaleństwem. A jednak… O możliwości wyjścia – ba, nawet wyrzucenia Polski z Unii Europejskiej zaczęto mówić niemalże natychmiast po ostatnich wyborach parlamentarnych w Polsce. Wprawdzie politycy obecnej władzy są absolutnie przekonani o braku alternatyw dla Unii, a także zdeterminowani, aby z członkostwa wyciągać wszelkie możliwe korzyści dla Polski, ale ich wybór nie był po myśli ani salonów polityki europejskiej, ani większości mainstreamowych mediów. Skoro więc obywatele nie dorośli do demokracji wybierając PiS, a cenią sobie Unię Europejską, groźba, że przez ich złe wybory, zły PiS wyprowadzi nas z Europy niewątpliwie wyglądała na dobry straszak. Tymczasem, pojawił się konflikt już nie tylko urojony, ale realny, pomiędzy polskim rządem a Unią, gdy ta sprzeciwiła się rządowym reformom ustrojowym. Ten konflikt narasta, potęgowany z jednej strony determinacją Unii, aby blokować PiS, a z drugiej – przez niektóre błędy rządzącej partii (szczególnie błędy wizerunkowe, które potrafią sporo kosztować).

Za Unią, a nawet przeciw

Pomimo wszystkich swoich błędów, na konflikcie z Unią, PiS bynajmniej nie utracił poparcia, ale wręcz zyskał. Opozycja przegrywa, gdyż nawet przy poparciu dominujących
w Polsce prywatnych mediów, brylującym na europejskich salonach politykom PO, PSL
i Nowoczesnej trudno było zmyć odium
Targowicy – słowa, które nadal ma swoją wagę
i wymowę. Paradoksalnie, Polacy nadal w większości popierają Unię, ale jednocześnie popierają obecny rząd, który jednocześnie walczy z Unią w pewnych obszarach. Wytłumaczeniem tego paradoksu może być to, iż poparcie dla Unii w gruncie rzeczy sprowadza się do korzyści gospodarczych. Wśród Polaków nie ma wielu zwolenników głębokiej integracji Europy w niemiecką superfederację. Poparcie dla Unii sprowadza się do poparcia dla funduszy europejskich – choć propaganda unijna świetnie ukrywa cenę, jaką przychodzi nam płacić za dotacje – oraz dla możliwości pracy za granicą, przede wszystkim w Wielkiej Brytanii i w Niemczech. Oczywiście mamy jakiś procent dumnych
Europejczyków, ale to przywiązanie do Europy jest przywiązaniem do Europy właśnie, nie zaś do Unii. Zwłaszcza w średnim i starszym pokoleniu żywa jest jeszcze pamięć o izolacji czasów komunizmu, oraz wynikające zeń poczucie, iż Polska powinna być w sercu spraw europejskich, nie zaś na peryferiach. Jeśli chodzi jednak o sam konflikt z Unią, po doświadczeniach minionego stulecia Polacy jako ogół są bardzo wyczuleni (i słusznie) na punkcie własnej suwerenności, aby cieszyć się z jakiejkolwiek ingerencji Unii w polską politykę zagraniczną i polskie wewnętrzne sprawy (jak reforma sądownictwa, repolonizacja sektora bankowego czy wielu gałęzi gospodarki). Tymczasem, Unia chce zmarginalizować Polskę. Pośród niekończących się przesłuchań i gróźb Komisji Europejskiej, coraz częściej słychać o nowych rozwiązaniach traktatowych, które umożliwiłyby Unii obcięcie finansów dla krnąbrnych członków, jak Polska i Węgry. Takie działanie wydaje się jednak mało prawdopodobne – groziłoby bowiem poważnym wstrząsem w unijnym gmachu, opartym rzekomo na równości partnerów. Poza tym na tle kryzysu migracyjnego Polska (i państwa grupy V4) zyskały liczących się sprzymierzeńców – nowego kanclerza Austrii i nowy gabinet we Włoszech, nieprzychylnie nastawionych do brukselskiej hegemonii.

Brytyjski przykład

Tak rozwijająca się sytuacja zaczyna, z pewnymi różnicami, przypominać przypadek Wielkiej Brytanii. Choć członkostwo w Unii nigdy nie było przesadnie cenione przez Brytyjczyków, to jeszcze w latach 90-tych minionego stulecia nie widać było szans na przekonanie większości do wyjścia ze wspólnoty. Brytyjskie klasy polityczne również stanowiły monolit przekonany o konieczności trwania w Unii. Z czasem jednak, na skutek ciągłych tarć pomiędzy Unią a brytyjskim rządem, to co zaczęło się jako młodzieńczy bunt maleńkiej grupki konserwatystów, przerodziło się w otwartą rebelię, zarówno w społeczeństwie, jak i w proeuropejskiej Partii Konserwatywnej. Ten bunt, po swoistym dziesięcioletnim długiego marszu przez instytucje zmusił rządzących konserwatystów do podjęcia referendum – nie po to aby wyjść z Unii, ale dlatego, iż buntowników można było pokonać już tylko w walnej bitwie. Co było dalej, wszyscy pamiętamy – Unia nie zaoferowała Brytyjczykom żadnych z ustępstw, które były warunkiem sine qua non na zwycięstwo strony prounijnej w referendum, i tzw. Brexit stał się rzeczywistością. Czy w Polsce mogłoby mieć miejsce coś podobnego? Obecnie oczywiście nie, ale jeśli spojrzymy dekadę lub dwie w przyszłość, gdy dzisiejsi politycy odejdą na emeryturę, sytuacja może się zmienić. Wśród młodszych polityków z pewnością istnieją zarzewia buntu przeciwko brukselskiej dominacji. Jeśli konflikt z Unią będzie narastał, a korzyści z dotacji maleć, niewątpliwie mogą wybuchnąć spory o sens trwania w UE. Wszak obecność Polski w Unii nie jest jakimś dogmatem, którego nie wolno nigdy zmienić. Dodatkowym skutkiem Brexitu jest także i to, że znaczna ilość polskich obywateli już teraz idzie w ślady Brytyjczyków, wychodząc z Unii: po prostu wybierają życie w Wielkiej Brytanii. Ponieważ wątpliwe jest, aby Brytyjczycy chcieli znacząco ograniczyć polską imigrację, w przyszłości Polacy nadal będą chętnie jeździć do Wielkiej Brytanii. Na dłuższą metę więc Brexit przyczyni się do spadku poparcia dla Unii w Polsce również dlatego, iż nasza emigracja zarobkowa nie będzie skazana na Unię. Jeśli zaś dodatkowo Brexit przyniesie Brytyjczykom gospodarczy sukces – co, pomimo rozmaitych gróźb ze strony polityków, wydaje się być prawdopodobne – przykład Brexitu może też przełamać w Polsce schemat, według którego Polska poza Unią musi upaść gospodarczo. Otóż wcale nie musi.

Do wyjścia bardzo daleko

Dla świadomego obywatela, który już teraz liczy straty, duchowe, kulturalne i społeczno-gospodarcze, jakie przynosi Polsce członkostwo w Unii, takie prognozy brzmią z pewnością ciekawie. Trzeba jednak zaznaczyć dwie rzeczy. Po pierwsze, wydaje się pewne, iż zanim Unia utraci w Polsce większościowe poparcie, minie jeszcze wiele lat, o ile kolejne kryzysy europejskie tego nie przyspieszą. Po drugie, opuszczenie Unii przez Wielką Brytanię, niezależnie od strat, z punktu widzenia eurokratów przyniosło jednak istotny zysk: rządzące Unią Niemcy tracą istotnego rywala, który bezustannie blokował niemiecką dominację w Europie. Tymczasem, Polska nie stanowi obecnie siły politycznej zdolnej przeciwstawiać się Niemcom na forum unijnym, natomiast stanowi istotną przestrzeń dla niemieckiej gospodarki. Z tymi dwoma faktami musimy się liczyć, układając sobie przez najbliższe lata stosunki
z UE.

J. Majewski, R. Zyman

Jak to z tymi Sarmatami było?

Jak to z tymi Sarmatami było?

Mamy tyle wspaniałych tradycji – obyczajowych, politycznych i militarnych – oryginalnych i niepowtarzalnych. Nawet jeśli o nich nie myślimy, bądź wcale ich nie znamy, one i tak krążą w naszym narodowym krwiobiegu. Sięgajmy zatem po nie, poznawajmy je, kreatywnie wpisujmy je w nowe konteksty – w tym nasza siła!

Czy Polacy są potomkami Sarmatów, jak twierdzono w dobie Rzeczypospolitej Obojga Narodów? Głupie pytanie – ktoś odpowie. Jakie znaczenie mogą dziś mieć przestarzałe spory? Czy dziś, w XXI wieku, nie wystarczy skwitować, że cokolwiek by nie było wcześniej, obecnie jesteśmy po prostu Polakami? I choćbyśmy nawet byli potomkami owych barbarzyńskich hord, z którymi ścierali się Rzymianie na terenie dzisiejszych Węgier, jakie to może mieć teraz znaczenie?

Otóż, ma to znaczenie, i to pierwszorzędne. I pod różnymi względami. Zacznijmy jednak od podsumowania wątku sarmackiego. Nie wiemy, w jaki sposób Słowianie na naszych ziemiach łączyli się z Sarmatami. Być może Sarmaci, podbiwszy część tych ziem, z czasem wtopili się w lokalną ludność i jak Normanowie w Anglii lub tureccy Bułgarzy na Bałkanach przyjęli lokalny język i kulturę (jednocześnie całkiem sporo dodając od siebie). Jak było dokładnie, ani nawet kiedy to było, po upływie dwóch tysięcy lat nie sposób się już dowiedzieć.

Nie jest to jednak kwestia najważniejsza. Ważne jest, iż takie wpływy faktycznie istniały – zarówno badania genetyczne, jak też analizy językoznawcze dowodzą, iż nasi szesnastowieczni przodkowie, popularyzując legendę o Polsce jako Sarmacji, bynajmniej nie byli w błędzie. Oprócz genów i bardzo starej warstwy słownictwa o pochodzeniu irańskim w naszym języku, więź wydaje się istnieć również w obyczajach. Oto bowiem trzy ważne cechy polskiej szlachty, a więc: gościnność, waleczność, i – nieraz kłótliwe – zamiłowanie do wolności, są charakterystyczne dla ludów irańskich, z których wywodzili się Sarmaci. Wszystkie te trzy cechy w taki czy inny sposób uwidaczniają się w arcypolskim pojęciu „ułańskiej fantazji”.

Trzy sceny batalistyczne

Najważniejszym chyba przykładem ducha kawaleryjskiego jest nacisk na szarżę – gromadzenie sił do jednego, mocnego uderzenia. Rozważmy trzy krótkie przykłady na przestrzeni dziejów. Scena pierwsza: opancerzeni jeźdźcy, dzierżąc w dłoniach długie kopie, szarżują na rzymskie szyki. Są to właśnie starożytni Sarmaci. Jak potwierdza w swoich kronikach Tacyt, pomimo iż Sarmaci ostatecznie nie byli w stanie wygrać wojny z Rzymem, siła ich uderzenia najczęściej nie dawała szans nawet dobrze wyszkolonej rzymskiej piechocie.

Rzymianie więc ostatecznie wygrają wojnę, jednak od tego czasu będą chętnie werbować Sarmatów, aby tworzyć z nich jednostki jazdy we własnych szeregach. Scena druga: opancerzeni jeźdźcy, dzierżąc w dłoniach długie kopie, szarżują na moskiewskie szyki pod Kłuszynem. Niejeden raz: tak wielką przewagę liczebną mieli Moskale tego dnia, że poszczególne chorągwie szarżowały nawet dziesięciokrotnie. Jednak śmiałe ataki husarzy ostatecznie przyniosły zwycięstwo. Podobne zwycięstwa będzie Rzeczpospolita powtarzać aż do wspaniałej bitwy pod Wiedniem w roku 1683. Rzecz znamienna, stopniowemu upadkowi Rzeczypospolitej towarzyszy upadek husarii… Jednak dziś już na koniach nie walczymy, jakie więc znaczenie ma tradycja kawaleryjska? Cóż, oto scena trzecia: myśliwce polskiego Dywizjonu 303 atakują niemieckie bombowce nad Anglią.

Na próżno usiłuje ich bronić niemiecka eskorta. Sarmaci po prostu koszą Niemców. Robią to znacznie lepiej niż Anglicy, pomimo iż latają na sprzęcie wyprodukowanym przez tych ostatnich. W przeciwieństwie bowiem do angielskich pilotów Polacy strzelają z bliska, szarżują jak kawaleria. I nic w tym dziwnego, gdyż niejeden z polskich pilotów dorastał, czytając o szarżach husarskich w Trylogii Sienkiewicza, i słuchając ojcowskich opowieści o szarżach ułańskich w wojnie polsko‑bolszewickiej 1920 roku. Tak właśnie na przestrzeni wieków kształtował się nasz duch fantazji ułańskiej – słysząc o kawaleryjskich sukcesach ojców, któż nie chciałby ich naśladować?

Nasze polsko-sarmackie dziś

Dziś Polska nie musi się wykazywać w boju militarnym – nie jesteśmy bowiem (na szczęście) stroną żadnego wojskowego konfliktu. Ale siły, sprytu i fantazji niewątpliwie potrzeba nam nadal. Bo musimy się mierzyć z trudnymi zagadnieniami geopolitycznymi, które zewsząd nas oplatają. Niemiecko-rosyjski gazociąg Nord Stream 2, trudne sąsiedztwo z Rosją (przez Okręg Królewiecki), trudne sąsiedztwo z Ukrainą (która wypiera i zakłamuje oczywiste fakty związane z ludobójstwem ludności Polskiej na polskich Kresach), nienajszczęśliwsze sąsiedztwo z Białorusią (bliskim sojusznikiem Rosji), hegemonia gospodarcza tandemu Niemcy-Francja w Europie, wreszcie naciski brukselskich elit na polskie władze, wywierane w celu „urządzania polski po europejsku”, czyli po myśli Angeli Merkel i Emanuela Macrona.

Stąd ważne jest dziś odwoływanie się do polskiej historii i tradycji, w której możemy znaleźć wiele wspaniałych, inspirujących przykładów. Niewątpliwie ścisła współpraca państw naszego regionu w ramach Grupy V4 (jako rozsądna i potrzebna przeciwwaga dla państw tzw. starej unii), budowanie więzi gospodarczo-politycznych i komunikacyjnych szerokiej koalicji państw Międzymorza i zapewnianie nowych (niezależnych od Rosji) dostaw strategicznych surowców – to kierunki w polskiej polityce wyraźnie nawiązujących do tradycji walecznych Sarmatów. Bo wiele trzeba wysiłku i odwagi, aby przeciwstawić się brukselskim zgniłym elitom i rosyjsko-niemieckiej oraz niemiecko-francuskiej dominacji na Starym Kontynencie. Ale skoro jesteśmy potomkami walecznych Sarmatów, to musimy dać radę, aby nie przynieść wstydu naszym przodkom.

J. Majewski, R. Zyman

Jak rewolucja 1968 roku zniszczyła niemiecki Kościół…

 

Choć rewolucja 1968 roku była ruchem z gruntu antychrześcijańskim, od samego początku jej radykalni zwolennicy w szeregach Kościoła mieli bardzo silną reprezentację. Nie tylko wśród wiernych – także wśród hierarchów. Lewacka rewolta doprowadziła w krótkim czasie do niezwykle głębokiego kryzysu kościelnego, który przyniósł i wciąż przynosi opłakane skutki.

Ratzinger „ucieka” z Tybingi

O tym, że neomarksistowskimi ideami przeżreć pozwolili się w dużym stopniu także katolicy, szybko przekonał się sam ks. Józef Ratzinger. W 1966 roku na zaproszenie Hansa Künga ten niespełna 40-letni wówczas teolog zaczął wykładać na Wydziale Teologii Katolickiej w Tybindze. Nie wytrzymał tam jednak długo. W związku z niezwykle napiętą atmosferą wśród studentów, napędzaną przez część marksistowsko nastawionych pracowników placówki, przyszły papież Benedykt XVI już w roku 1969 wycofał się do dużo spokojniejszej Ratyzbony w Bawarii. Nie chciał godzić się na wyprzedawanie wiary katolickiej, czego domagał się zdechrystianizowany w gruncie rzeczy rewolucyjny tłum. Niestety, nie wszyscy byli wierni Tradycji w równym co on stopniu.

Antykoncepcja

Rewolta ‘68 dokonywała się na planie praktycznym przede wszystkim pod hasłem wyzwolenia seksualnego. Protestujący oczekiwali odrzucenia obowiązującej moralności inspirowanej Ewangelią. Chcieli legalizacji homoseksualizmu, aborcji. Protesty w Kościele ogniskowały się początkowo przede wszystkim wokół sprawy antykoncepcji. W czerwcu 1968 roku bł. Paweł VI ogłosił encyklikę Humanae vitae, w której potępił sztuczne metody regulowania poczęć. Oznaczało to, że obecna na niemieckim rynku zaledwie od 1962 pigułka antykoncepcyjna, tak ubóstwiana przez wszelkiej maści liberałów dążących usankcjonowania seksualnej rozwiązłości, dla katolików ma być niedostępna. Ruch ‘68 zdecydowanie odrzucił papieski zakaz, a liberalna prasa wytoczyła przeciwko Ojcu Świętemu niezwykle wręcz ciężkie działa. Niemieccy biskupi, postawieni wobec dylematu – słuchać papieża czy rewolucjonistów, wybrali to drugie. Jeszcze 30 sierpnia tego samego 1968 roku episkopat Niemiec pod przewodnictwem kardynała Juliusa Döpfnera opublikował tak zwaną Deklarację z Königstein, w której zezwolił katolikom na stosowanie antykoncepcji. O wszystkim miało decydować indywidualne sumienie, a papieskie nauczanie zostało potraktowane jako porada czy pogląd, którą można przyjąć, ale można i odrzucić. Rewolucjoniści fetowali ten akt buntu wprawdzie wielkim aplauzem, ale gniew na papieża wśród wiernych wcale nie wygasł.

Przeciwko hierarchii

Apetyty były znacznie większe. W dniach 4-8 września 1968 roku odbywało się w Essen cykliczne Spotkanie Katolików (niem. Katholikentag). Tym razem nastroje były skrajnie wręcz radykalne. Przybyli na zjazd wierni powszechnie zwracali się przeciwko Humanae vitae. Nawoływano do ograniczenia władzy kleru w Kościele i przekazania większych kompetencji w ręce świeckich. Zawiązało się wówczas kilka niewielkich „antyhierarchicznych” organizacji pseudo-katolickich, uprawiających w istocie czystą politykę wymierzoną w Watykan, z których wyrosła potem niezwykle szkodliwa i heterodoksyjna grupa Kirche von unten. Stawiano też wiele innych postulatów, dyskutując o możliwości dopuszczenia do Komunii świętej rozwodników w nowych związkach, o święceniach kobiet, o stosunku do homoseksualizmu…

Rewolucyjny Synod

Kościelną odpowiedzią na esseńską rewoltę był rozpoczęty w 1971 roku Synod Würzburski, który zgromadził biskupów zarówno RFN, jak i NRD. Synod, na którym dzięki specjalnemu pozwoleniu Pawła VI zabierać głos mogli także świeccy, postawił sobie za zadanie wcielić w życie nauczanie II Soboru Watykańskiego. Jedną z zasadniczych jego reform była reorganizacja strukturalna Kościoła, zakładająca przekazanie w ręce świeckich wielu zadań zarówno administracyjnych, jak i duszpasterskich. Dziś w Niemczech w większości diecezji niemałą rolę odgrywają rady złożone ze świeckich, a wiele działań duszpasterskich i ewangelizacyjnych prowadzą takie osoby. Jaki to ma wpływ na kondycję Kościoła nie trzeba nawet mówić, biorąc pod uwagę skalę dechrystianizacji społeczeństwa za Odrą. Würzburski Synod zapisał się jednak w historii pod jeszcze jednym bardzo ważnym względem. To mianowicie wówczas postawiono oficjalnie problem udzielania Komunii świętej dla rozwodników. Niemieccy biskupi w swej większej części optowali za poluzowaniem dotychczasowej praktyki i poprosili o wytyczne Watykan. Te przyszły za pontyfikatu Jana Pawła II, potwierdzając Tradycję; niemieccy biskupi jednak nie odpuścili. Doszło do faktycznego zerwania ze Stolicą Apostolską, co w dramatyczny sposób potwierdził wydany w 1992 roku niemiecki Katechizm dla dorosłych (pod redakcją między innymi kard. Waltera Kaspera), sugerujący możliwość przyjmowania Komunii przez rozwodników, wbrew oczywistym przepisom kościelnym. Wreszcie na Synodzie Würzburskim przyjęto też fatalną w skutkach praktykę uchwalania decyzji episkopatu większością dwóch trzecich głosów. Dzięki temu progresywna (lewacka) większość zyskała możliwość narzucania swojego zdania konserwatystom wiernym Tradycji, co w ostatnim czasie miało swój skutek choćby w dopuszczeniu w 2017 roku do Eucharystii rozwodników (w tym roku także protestantów, ale tu weto może jeszcze postawić Watykan – papież Franciszek chce o tym rozmawiać z kard. Marxem).

Upadek

Wszystkie te bezprzykładne wydarzenia działy się przy jednoczesnych olbrzymich zmianach na innych polach życia kościelnego. W iście szaleńczym pędzie porzucano łacinę na rzecz niemieckiego, interpretując soborową konstytucję Sacrosanctum concilium zupełnie dowolnie, co skutkowało – i skutkuje w Niemczech do dziś – nadużyciami liturgicznymi w olbrzymiej wręcz liczbie. Zarazem z Kościoła katolickiego masowo zaczęli odpływać wierni. Część nie chciała płacić podatku kościelnego, część pragnęła po prostu zamanifestować swoją głęboką niechęć do Kościoła. Wprawdzie przy skali dzisiejszej apostazji początki wyglądają niemal niewinnie: w latach 60-tych zaczęło się od 20 tysięcy występujących rocznie, by na początku lat 70-tych przekroczyć 70 tysięcy apostatów. Dziś Kościół katolicki opuszcza w Niemczech średnio 150 tysięcy osób, ale bywały lata, w których zbliżano się lub przekraczano do 200 tysięcy. Tak czy inaczej, początek tego procesu wywołała właśnie lewacka rewolta ‘68. Do tego wszystkiego dochodzi dramatyczny kryzys życia sakramentalnego wyrażający się z jednej strony powszechnym ignorowaniem spowiedzi, a z drugiej – co wiąże się z poprzednim – masowo praktykowanym bluźnierczym przyjmowaniem Komunii świętej.

Nowy Kulturkampf

1968 nie był rokiem, który wszystko zmienił… Ale po ‘68 niemal nic nie było już takie, jak przedtem” – brzmią trafne i chętnie cytowane w publikacjach o lewackiej rewolcie słowa badacza historii najnowszej Norberta Freia. Rzeczywiście – po neomarksistowskiej rewolucji Niemcy nie były już takie same. Radykalna zmiana w społeczeństwie, które w spazmatycznym odruchu zrzuciło z siebie wiekową moralność chrześcijańską, szybko odzwierciedliła się też w prawie państwowym. Jeszcze w roku 1969 zalegalizowano homoseksualizm, a w kolejnych latach zezwolono na zabijanie dzieci nienarodzonych (dziś 100 tysięcy aborcji rocznie), ułatwiono przeprowadzanie rozwodów, dano zgodę na rozprowadzanie pornografii. Nie bez wpływu na życie zarówno Kościoła, jak i całego państwa, miała też rozpoczęta w latach 60. operacja sprowadzania do kraju setek tysięcy islamskich imigrantów. Wówczas przyjeżdżali tylko Turcy i Kurdowie, dziś to już islamiści z najrozmaitszych państw świata, ostatnio głównie z Syrii. Ich kilkumilionowa obecność w Niemczech to woda na młyn rewolucjonistów, którym tym łatwiej jest forsować systemową dechrystianiazację, szermując hasłami o poszanowaniu wszystkich religii i kultur.

Co dalej?

Lewacka rewolucja pędzi naprzód. Na gruncie kościelnym progresiści o swoich planach mówią coraz śmielej, a niekiedy prowadzą wręcz politykę faktów dokonanych. Chcą zmienić ocenę homoseksualizmu i wprowadzić błogosławieństwa związków jednopłciowych; dopuścić kobiety do święceń diakonatu i prezbiteriatu; poluzować celibat; doprowadzić do pojednania z protestantami na gruncie nie nawrócenia błądzących, za cenę „wyprzedaży” katolickich dogmatów. Wpuszczony w 1968 roku do Kościoła wirus uparcie trwa i ogarnia coraz większe obszary.

Autor: Paweł Chmielewski

Korekta: ks. R. Zyman

„Wiry” – zapomniana powieść Henryka Sienkiewicza

„Wiry” – zapomniana powieść Henryka Sienkiewicza

Zafascynowany twórczością Henryka Sienkiewicza, stale wracam do jego dzieł. Ostatnio do mych rąk wpadła mało znana powieść „Wiry”. Książka ta nie przypadła do gustu zarówno krytykom jak i wiernym czytelnikom Sienkiewicza. Zarzucano mu groteskowość, tłumaczono też, że słabość powieści wynikała z wieku pisarza. Zarzut był dziwny, tym bardziej że dwa lata później Sienkiewicz publikuje książkę „W pustyni i w puszczy”, która
w przeciwieństwie do „Wirów” przyjęta została ze sporym entuzjazmem.

Sienkiewicz w powieści „Wiry” stawia czoło rodzącemu się socjalizmowi, przedstawia go z punktu widzenia bohaterów powieści, ziemiańskiej rodziny szlacheckiej Krzyckich oraz ich guwernera Laskowicza – młodego studenta zafascynowanego ideami socjalizmu. Nieoczekiwany splot wydarzeń sprawia, że każdy z bohaterów niezależnie
od wieku i płci, mierzy się ze zmianami zachodzącymi w społeczeństwie. Sienkiewicz
w mistrzowski sposób wplata w dialogi, krytyczne rozprawki o socjalizmie, wskazuje jego wady, wytyka błędy a także objawia brak logiki w hasłach i działaniu tej niebezpiecznej ideologii. Autor nie pozostawia suchej nitki również na narodowej demokracji, ale wbrew pozorom nie pozostaje bezstronny. Sienkiewicz pokazuje, że naturalny ład społeczny który został ustalony przed wiekami jest „lekiem na wszelkie zło”. To nie zmiana ustroju, polityki czy warstw rządzących sprawi, że polepszy się byt człowieka. Musi się dokonać zmiana
w sercach ludzi, należy usunąć złe zwyczaje i wprowadzić Boga do życia. Tak jak mówił Jezus „Mk7, 8 Odrzuciliście przykazanie Boskie, a trzymacie się tradycji ludzkich” . Zmiana taka z trudem dokonuje się w jednej z bohaterek powieści, która odrzuca swoje uprzedzenia
i dostrzega człowieka w człowieku.

Krytyczny stosunek do tej książki, wziął się prawdopodobnie z zakończenia powieści, które rozczarowuje czytelnika, pozostawia pustkę, którą nie łatwo jest zapełnić. Kończąc powieść, mamy nadzieję, że gdzieś jest jeszcze jeden dodatkowy rozdział, który sporo mógłby wyjaśnić. Dodatkowym minusem powieści jest przedstawienie socjalizmu od strony warstw szlacheckich, był to bowiem obok chłopów naturalny wróg tej ideologii, która pragnęła przeżuć i wypluć „burżujów”, wcześniej jednak wykorzystać ich majątki do osiągnięcia własnych celów. O wiele bardziej wartościowe wydawałoby się spojrzenie na socjalizm
od strony pracowników fabryk. Sienkiewiczowi mimo najszczerszych zamiarów, nie udaje się przekonać czytelnika, że szlachta jest opiekunem chłopów i robotników. Podział pomiędzy stanami jest zbyt duży i żadna ze stron nie potrafi zrozumieć drugiej. I choć faktycznie zakończenie (którego nie zdradzę), jest może nieco groteskowe, powieść „Wiry” pozostawia odcisk na umyśle i duszy czytelnika. Czy powieść zasłużyła na krytykę? W pierwszej chwili po zakończeniu i odłożeniu książki na półkę, pojawiło się we mnie uczucie krytycyzmu. Teraz kiedy „ochłonąłem” i na spokojnie oceniam powieść śmiało mogę ją polecić. Sienkiewicz po raz kolejny w doskonałym stylu obnaża duszę i uczucia bohaterów. Odkrywa przed czytelnikiem piękno troski, przyjaźni a przede wszystkim miłości. Nie pozostawia suchej nitki na zazdrości, nienawiści, głupocie oraz żądzy posiadania i władzy. Istotny jest również końcowy dialog dwóch bohaterów – autor ponownie przypomina nam w nim, kto naprawdę powinien być ważny w naszym życiu. Powieść „Wiry” zdecydowanie należy
do kanonu literatury pięknej i chyba jak żadne inne dzieło Sienkiewicza, zmusza człowieka do refleksji nad własnymi czynami.

Kamil Pytka

Korekta: ks. R. Zyman

13 grudnia roku pamiętnego …

36 lat temu, w niedzielę 13 grudnia 1981 r. o godz. 6 rano Polskie Radio nadało wystąpienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego, w którym informował on Polaków o ukonstytuowaniu się Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON) i wprowadzeniu na mocy dekretu Rady Państwa stanu wojennego na terenie całego kraju.

Władze komunistyczne jeszcze 12 grudnia przed północą rozpoczęły zatrzymywanie działaczy opozycji i „Solidarności”. W ciągu kilku dni w 49 ośrodkach internowania umieszczono około 5 tys. osób. W ogromnej operacji policyjno-wojskowej użyto w sumie 80 tys. żołnierzy, 30 tys. milicjantów, 1750 czołgów, 1900 wozów bojowych i 9 tys. samochodów. Przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego trwały ponad rok i były prowadzone ze szczególną starannością. Kontrolował je m.in. naczelny dowódca wojsk Układu Warszawskiego marszałek Wiktor Kulikow oraz ludzie z jego sztabu.

Na potrzeby stanu wojennego sporządzono projekty różnych aktów prawnych, wydrukowano w Związku Sowieckim 100 tys. egzemplarzy obwieszczenia o wprowadzeniu stanu wojennego, ustalono listy komisarzy wojskowych mających przejąć kontrolę nad administracją państwową i większymi zakładami pracy, a także wybrano instytucje i przedsiębiorstwa, które miały zostać zmilitaryzowane. Od połowy października z obszarem przyszłych działań zapoznawało się ponad tysiąc Wojskowych Terenowych Grup Operacyjnych.

Intensywne ćwiczenia w walkach z tłumem przechodziły oddziały ZOMO. W więzieniach przygotowano miejsca dla około 5 tys. działaczy „Solidarności” i opozycji, którzy mieli zostać internowani na podstawie list sporządzanych od początku 1981 r. Prof. Andrzej Paczkowski w książce „Wojna polsko-jaruzelska” ocenia, że „Solidarność”, opozycja i Kościół nie były przygotowane na wprowadzenie stanu wojennego. „Od lata 1980 r. – pisał prof. Paczkowski – panował w Polsce właściwie permanentny stan niepokoju, wzmagany przez pogłębiające się trudności życia codziennego. (…) Często powtarzające się okresy mobilizacji i wzrostu poczucia zagrożenia w pewnym sensie uczyniły ludzi obojętnymi na sygnały o planowanych działaniach władz”.

W kierownictwie „Solidarności” na początku grudnia 1981 r. zdawano sobie sprawę z gwałtownego wzrostu napięcia, liczono jednak, że do konfrontacji z władzami komunistycznymi dojdzie dopiero po przyjęciu przez Sejm rządowej ustawy  „O nadzwyczajnych środkach działania w interesie ochrony obywateli i państwa”. Decyzja o wprowadzeniu stanu wojennego zaakceptowana została 5 grudnia 1981 r. przez Biuro Polityczne KC PZPR. Gen. Jaruzelski otrzymał od towarzyszy partyjnych swobodę co do wyboru konkretnej daty rozpoczęcia operacji. W nocy z 8 na 9 grudnia 1981 r. w trakcie spotkania z przebywającym w Warszawie marszałkiem Kulikowem gen. Jaruzelski poinformował go o planowanych działaniach, nie podając jednak konkretnej daty ich rozpoczęcia.

Notatka z tego spotkania, sporządzona przez gen. Wiktora Anoszkina – adiutanta marszałka Kulikowa – została w całości opublikowana przez historyka IPN prof. Antoniego Dudka w „Biuletynie IPN” nr 12 (107) z grudnia 2009 r. Wynika z niej, że gen. Jaruzelski wprost zażądał wsparcia militarnego po wprowadzeniu stanu wojennego, mówiąc: „Strajki są dla nas najlepszym wariantem. Robotnicy pozostaną na miejscu. Będzie gorzej, jeśli wyjdą z zakładów pracy i zaczną dewastować komitety partyjne, organizować demonstracje uliczne itd. Gdyby to miało ogarnąć cały kraj, to wy (ZSRR) będziecie nam musieli pomóc. Sami nie damy sobie rady”. Marszałek Kulikow, któremu – jak podkreśla prof. Dudek – myśl o dowodzeniu operacją stłumienia kontrrewolucji w Polsce nie była z pewnością obca, odpowiedział: „Jeżeli nie starczy waszych sił, to pewnie trzeba będzie wykorzystać Tarczę 81” (za tym kryptonimem krył się przypuszczalnie plan operacji wojskowej Układu Warszawskiego w Polsce).

Kulikow dodał: „Zapewne Wojsko Polskie samo poradzi sobie z tą garstką rewolucjonistów”. Jaruzelski zauważył wtedy, że „na przykład Katowice liczą około 4 mln mieszkańców. To taka Finlandia, a wojska – jeśli nie liczyć dywizji obrony przeciwlotniczej – nie ma. Dlatego bez pomocy nie damy rady”. „Byłoby gorzej, gdyby Polska wyszła z Układu Warszawskiego” – dodał Jaruzelski. Kulikow podkreślał, że „najpierw należy wykorzystać własne możliwości”. Pod koniec rozmowy spytał, czy może zameldować Leonidowi Breżniewowi (sekretarzowi generalnemu KC KPZR), że „podjęliście decyzję o przystąpieniu do realizacji planu”. W odpowiedzi Jaruzelski odparł: „Tak, pod warunkiem, że udzielicie nam pomocy”.

Według Dudka, notatka Anoszkina sugeruje, że Jaruzelski nie tylko wiedział, iż Rosjanie nie zamierzają interweniować, ale wcześniej domagał się od nich udzielenia pomocy wojskowej. Historyk podkreśla również, że wypowiedzi Kulikowa nie zawierały jednoznacznej obietnicy pomocy wojskowej w tłumieniu protestów społecznych w Polsce, ale też jej nie wykluczały. Oceniając omawianą notatkę prof. Dudek napisał: „Dla historii najnowszej Polski dokument ten ma niezwykle istotne znaczenie, potwierdza bowiem w sposób trudny do podważenia, że Jaruzelski gotów był wezwać wojska sowieckie, byle tylko uratować rządy komunistyczne w Polsce”.

O wyznaczonym terminie wprowadzenia stanu wojennego marszałek Kulikow i przywódcy sowieccy zostali poinformowani 11 grudnia. Operacja jego wprowadzenia rozpoczęła się w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. Jeszcze przed północą jednostki MSW, składające się z grup specjalnych, oddziałów ZOMO, jednostek antyterrorystycznych, funkcjonariuszy SB, oddziałów Jednostek Nadwiślańskich przy wsparciu wojska rozpoczęły działania. W ramach operacji „Azalia” siły porządkowe MSW i WP zajęły obiekty Polskiego Radia i Telewizji oraz zablokowały w centrach telekomunikacyjnych połączenia krajowe i zagraniczne.

Grupy milicjantów i funkcjonariuszy SB przystąpiły w ramach operacji o kryptonimie „Jodła” do internowania działaczy „Solidarności” i przywódców opozycji politycznej. Oddziały ZOMO zajęły lokale zarządów regionalnych „Solidarności”, zatrzymując przebywające tam osoby i zabezpieczając znalezione urządzenia łącznościowe i poligraficzne. Do miast skierowano oddziały pancerne i zmechanizowane, które umieszczono przy najważniejszych węzłach komunikacyjnych, trasach wylotowych, głównych skrzyżowaniach, gmachach urzędowych i innych obiektach strategicznych. Przeprowadzono aresztowania wśród niezależnych intelektualistów, w tym także wśród organizatorów i uczestników obradującego w Warszawie Kongresu Kultury Polskiej.

Główne uderzenie nastąpiło jednak w Gdańsku, gdzie w sobotę zebrała się Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność” i gdzie w związku z tym przebywało wielu działaczy i doradców związkowych. W ciągu nocy zatrzymano w Gdańsku około 30 członków Komisji Krajowej i kilku doradców. Jednym z nich był Jacek Kuroń, który wspominając okoliczności swojego zatrzymania w gdańskim „Novotelu” w nocy z 12 na 13 grudnia pisał: „Usłyszałem zgrzyt klucza. Przyszli. Jechaliśmy później suką przez nocne miasto. Na ulicach stały czołgi i wozy pancerne. Nawet mnie nie skuli. Mój wierny stróż major Leśniak zapytał: „No i co, panie Kuroń, warto było?” (J.Kuroń „Gwiezdny czas”).

O godzinie pierwszej w nocy w Belwederze zebrali się członkowie Rady Państwa, teoretycznie najważniejszego urzędu PRL. Większość z nich nie wiedziała jednak, jaki był cel tego nocnego spotkania. Po półtoragodzinnych obradach członkowie Rady Państwa przyjęli przedstawiony im dekret o wprowadzeniu stanu wojennego oraz towarzyszące mu dokumenty, przeciwko głosował jedynie przewodniczący PAX – Ryszard Reiff. Wszystkie przyjęte dokumenty były antydatowane i nosiły datę 12 grudnia 1981 r. Dekret o wprowadzeniu stanu wojennego był niezgodny z obowiązującym wówczas prawem, ponieważ Rada Państwa mogła wydawać dekrety jedynie między sesjami Sejmu. Tymczasem sesja taka trwała, a najbliższe posiedzenie izby wyznaczone było na 15 i 16 grudnia.

W specjalny sposób potraktowany został przez autorów stanu wojennego przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa. Władze liczyły bowiem, że uda się im wykorzystać go politycznie. Około godziny drugiej w nocy w jego mieszkaniu pojawili się wojewoda gdański Jerzy Kołodziejski i I sekretarz gdańskiego KW PZPR Tadeusz Fiszbach, członek Biura Politycznego. Poinformowali oni Wałęsę o wprowadzeniu stanu wojennego stwierdzając, że powinien natychmiast udać się do Warszawy na rozmowy z przedstawicielami władz. Ostatecznie Wałęsa oświadczył, iż pod przymusem zgadza się jechać do Warszawy. Przewodniczący „Solidarności” odrzucił przedstawiane mu przez władze komunistyczne propozycje współpracy.

Został internowany i odizolowany od innych działaczy „Solidarności”. Po pobycie w Chylicach i Otwocku umieszczono go ostatecznie w ośrodku rządowym w Arłamowie. W sumie w pierwszych dniach stanu wojennego internowano około 5 tys. osób, które przetrzymywano w 49 ośrodkach odosobnienia na terenie całego kraju. Łącznie w czasie stanu wojennego liczba internowanych sięgnęła 10 tys., w więzieniach znalazła się znaczna część krajowych i regionalnych przywódców „Solidarności”, doradców, członków komisji zakładowych dużych fabryk, działaczy opozycji demokratycznej oraz intelektualistów związanych z „Solidarnością”. W celach propagandowych zatrzymano także kilkadziesiąt osób z poprzedniej ekipy sprawującej władzę, m.in. Edwarda Gierka, Piotra Jaroszewicza i Edwarda Babiucha.

Na podstawie dekretu o stanie wojennym zawieszono podstawowe prawa i wolności obywatelskie, wprowadzono tryb doraźny w sądach, zakazano strajków, demonstracji, milicja i wojsko mogły każdego legitymować i przeszukiwać. Wprowadzono godzinę milicyjną od godz. 22 do godz. 6 rano, a na wyjazdy poza miejsce zamieszkania potrzebna była przepustka. Korespondencja podlegała oficjalnej cenzurze, wyłączono telefony, uniemożliwiając między innymi wzywanie pogotowia ratunkowego i straży pożarnej. Większość najważniejszych instytucji i zakładów pracy została zmilitaryzowana i była kierowana przez ponad 8 tys. komisarzy wojskowych. Zakazano wydawania prasy, poza „Trybuną Ludu” i „Żołnierzem Wolności”. Zawieszono działalność wszystkich organizacji społecznych i kulturalnych, a także zajęcia w szkołach i na wyższych uczelniach.

Oficjalnie administratorem stanu wojennego była 21-osobowa Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego z gen. Wojciechem Jaruzelskim na czele. W praktyce była ona jednak ciałem fasadowym. Najważniejsze decyzje w okresie stanu wojennego podejmowała nieformalna grupa wojskowych oraz członków partii nazywana dyrektoriatem. W jej skład obok gen. Jaruzelskiego wchodzili: gen. Florian Siwicki (wiceminister obrony narodowej), gen. Czesław Kiszczak (minister spraw wewnętrznych), gen. MO Mirosław Milewski (sekretarz KC), Mieczysław F. Rakowski (wicepremier), Kazimierz Barcikowski (sekretarz KC) i Stefan Olszowski (sekretarz KC). Nieliczni przywódcy „Solidarności”, którzy uniknęli zatrzymań, m.in. Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bogdan Borusewicz, Aleksander Hall, Tadeusz Jedynak, Bogdan Lis czy Eugeniusz Szumiejko, rozpoczęli w wyjątkowo trudnych warunkach tworzenie struktur podziemnych. 14 grudnia rozpoczęły się niezależnie od siebie strajki okupacyjne w wielu dużych zakładach przemysłowych. Strajkowały huty, w tym największa w kraju „Katowice” oraz im. Lenina, większość kopalń, porty, stocznie w Trójmieście i Szczecinie, największe fabryki, takie jak: WSK w Świdniku, Dolmel i PaFaWag we Wrocławiu, „Ursus” czy Zakłady Przemysłu Odzieżowego im. Juliana Marchlewskiego w Łodzi.

Strajkowano w sumie w 199 zakładach (w 50 utworzono komitety strajkowe), na około 7 tys. istniejących wtedy w Polsce przedsiębiorstw. W 40 zakładach doszło do brutalnych pacyfikacji strajków, przy użyciu oddziałów ZOMO i wojska, wyposażonego w ciężki sprzęt. Szczególnie dramatyczny przebieg miały strajki w kopalniach na Górnym Śląsku, gdzie górnicy stawili czynny opór. 16 grudnia 1981 r. w Kopalni Węgla Kamiennego „Wujek” w trakcie kilkugodzinnych walk milicjanci użyli broni palnej, zabijając 9 górników. 23 grudnia przy wsparciu czołgów i desantu ze śmigłowców udało się stłumić strajk w Hucie „Katowice”. Najdłużej trwały strajki w kopalniach „Ziemowit” (do 24 grudnia) i „Piast” (do 28 grudnia), w których zdecydowano się prowadzić protest pod ziemią. W grudniu 1981 r. doszło do demonstracji ulicznych m.in. w Warszawie, Krakowie i Gdańsku. Największa z nich, w trakcie której milicjanci zastrzelili jednego z uczestników, odbyła się w Gdańsku.

Wprowadzając stan wojenny władze komunistyczne nie zdecydowały się zaatakować bezpośrednio Kościoła katolickiego. Prymas Józef Glemp od początku apelował o spokój i zażegnanie bratobójczych walk, domagając się jednocześnie uwolnienia internowanych i aresztowanych oraz powrotu do dialogu z „Solidarnością”. 13 grudnia w wygłoszonym kazaniu apelował do robotników, by nie narażali życia: „Będę wzywał o rozsądek nawet za cenę narażenia się na zniewagi i będę prosił, nawet gdybym miał boso iść i na klęczkach błagać: Nie podejmujcie walk Polak przeciw Polakowi”. Przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego wystąpiły Stany Zjednoczone i inne kraje zachodnie. 23 grudnia 1981 r. prezydent USA Ronald Reagan ogłosił sankcje ekonomiczne wobec PRL, a kilka dni później podał do wiadomości, iż obejmą one także Związek Sowiecki, który jego zdaniem ponosił „poważną i bezpośrednią odpowiedzialność za represje w Polsce”.

W ciągu następnych tygodni do sankcji ekonomicznych przeciwko Polsce przyłączyły się inne kraje zachodnie. 31 grudnia 1982 r. stan wojenny został zawieszony, a 22 lipca 1983 r. odwołany, przy zachowaniu części represyjnego ustawodawstwa. Dokładna liczba osób, które w wyniku wprowadzenia stanu wojennego poniosły śmierć, nie jest znana. Przedstawiane listy ofiar liczą od kilkudziesięciu do ponad stu nazwisk. Nieznana pozostaje również liczba osób, które straciły w tym okresie zdrowie na skutek prześladowań, bicia w trakcie śledztwa czy też podczas demonstracji ulicznych.

Autor nieznany

Korekta: ks. R. Zyman
za „Rzeczpospolita” 12.12.2017.

Początek formularza

Cel: zniszczyć Kościół! Jak komuniści walczyli z ludźmi wierzącymi

Cel: zniszczyć Kościół! Jak komuniści walczyli z ludźmi wierzącymi

Kuria krakowska była jedną z najsilniejszych, najbardziej zwartych i najbardziej opozycyjnie nastawionych wobec komunistów metropolii w Polsce. Dlatego bezpieka musiała ją zniszczyć – mówi dr hab. Filip Musiał, Dyrektor Oddziału IPN w Krakowie.

26 stycznia obchodziliśmy 63. rocznicę procesu kurii krakowskiej. Czy istniały jakiekolwiek różnice między pokazowymi procesami w ZSRR a pokazowymi procesami w PRL?

Nie było żadnych różnic. Pokazowe procesy w „ludowej” Polsce były organizowane na wzór tych w ZSRS. Ich celem nie było wymierzenie sprawiedliwości, tylko realizacja propagandowego celu, który przyświecał partii komunistycznej. Jeśli spojrzymy na postępowania trybunałów komunistycznych, to zobaczymy, jak wyglądała ówczesna ścieżka spraw politycznych począwszy od zatrzymania opozycjonisty, działacza niepodległościowego aż do jego skazania. Była ona podporządkowana przede wszystkim rygorom propagandowym. Wyrok sądowy nie miał ukarać rzekomego sprawcy, tylko odpowiednio oddziaływać na opinię publiczną. Poza tym pozwalał on na legitymizację władzy komunistycznej, jako władzy działającej w sposób zgodny z prawem i delegitymizację opozycjonistów, działaczy niepodległościowych, partyzantów zbrojnego podziemia, duchownych katolickich, których przedstawiano jako bandytów, szpiegów i reakcjonistów.

 Dlaczego kuria krakowska była dla komunistów aż tak niebezpiecznym przeciwnikiem?

Moim zdaniem z dwóch powodów. Po pierwsze ówczesna działalność kurii przez wiele lat wiązała się z osobą kard. Adama Stefana Sapiehy. Cieszył się on olbrzymią sympatią społeczną i ogromnym mirem wśród wiernych. Przydomek, który zyskał on podczas II Wojny Światowej, czyli „Książę Niezłomny” był wyrazem uwielbienia krakowian dla metropolity oraz bardzo ważnym sygnałem dla komunistów. Sygnałem, który mówił, że mają oni do czynienia z hierarchą, który nie będzie poddawał się naciskom. Po drugie: jeśli spojrzymy na działania komunistów, które miały zniszczyć Kościół katolicki, to w szerszej perspektywie zauważymy, że chcieli osiągnąć to poprzez zrujnowanie jego symboliki. Dlatego w czasie procesów pokazowych należało całkowicie i nieodwołalnie skompromitować postacie, które były ważne dla wiernych. Pod koniec lat 40. ówczesny minister bezpieczeństwa publicznego wydał niejawny dokument skierowany do szefów Wojewódzkich Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego. Nakazywał w nim organizowanie co najmniej jednego procesu pokazowego wymierzonego w duchownych katolickich w każdym województwie. Było to przygotowanie pola przed decydującym atakiem na Kościół.

Kuria krakowska była jedną z najsilniejszych, najbardziej zwartych i najbardziej opozycyjnie nastawionych wobec komunistów metropolii w Polsce. Dlatego bezpieka chciała ją zniszczyć.

 Jak wyglądał „dobór” ławy oskarżonych?

W przypadku procesu kurii krakowskiej tzw. trzonem ludzi realizujących rzeczywistą działalność o charakterze opozycyjnym byli ks. Józef Lelito, Michał Kowalik i Edward Chachlica. Byli oni w czasie wojny związani z Narodową Organizacją Wojskową, zaś po wojnie tworzyli w Małopolsce sieć tzw. punktów informacyjnych. W ramach swojej działalności zbierali informacje o sytuacji w komunistycznej Polsce, które następnie były wysyłane na Zachód. Ze względu na obowiązującą w PRL-u cenzurę i „przegląd” korespondencji listy spisywano tajnopisami, co dawało komunistom pretekst do oskarżenia o szpiegostwo. Gdy dzisiaj przyglądamy się temu, jakie treści były wysyłane zagranicę, to widzimy, że były to wiadomości, które dziś można przeczytać w gazecie. W komunistycznej Polsce potraktowano je jako raporty szpiegowskie. Pretekstem do poszerzenia ławy oskarżonych były częste wizyty ks. Lelity w kurii krakowskiej. Wikary z Rabki przyjeżdżał tam w sprawach służbowych w zastępstwie swojego proboszcza i spotykał się z kurialnymi notariuszami: ks. Witem Brzyckim i ks. Janem Pochopieniem. Kontakty te zostały ocenione przez komunistyczną bezpiekę jako kontakty o charakterze szpiegowskim a księża Brzycki i Pochopień „stali się” elementami siatki wywiadowczej ks. Lelity – szpiega zachodnich imperialistów. Ławę oskarżonych uzupełniono jeszcze o przyjaciela ks. Lelity, drugiego wikarego z Rabki, czyli ks. Franciszka Szymonka oraz o Stefanię Rospond, która była potrzebna z dwóch powodów. Po pierwsze: ze względu na nazwisko zbieżne z nazwiskiem krakowskiego biskupa Stanisława Rosponda. Po drugie: była ona zaangażowana w działalność kongregacji „Żywego Różańca Dziewcząt”, przez co można było uderzyć w organizacje katolickie działające wśród młodzieży. Zatem tzw. proces kurii krakowskiej był w istocie sprawą ks. Józefa Lelity, do którego sztucznie dołączono kurialnych notariuszy – po to, by osiągnąć efekt propagandowy.

 W trakcie procesu krakowskiego oprócz oskarżeń o szpiegostwo padły również zarzuty o dążenie do „trzeciej wojny światowej”.

Był to element, który krył się za tzw. niejawną częścią rozprawy. Zdając sobie sprawę z miałkości materiału dowodowego, z tego że „raporty” wysyłane na Zachód nie zawierały żadnych tajemnic, próbowano budować propagandowy spektakl. Komuniści usiłowali pokazać, że „działalność szpiegowska” jest związana z dążeniem do kolejnej wojny przez „imperialistów amerykańskich”. Najważniejszym, moim zdaniem, elementem propagandowej mistyfikacji w procesie były „łupy” zdobyte podczas rewizji w kurii. Komuniści skonfiskowali wówczas prywatne przedmioty pochodzące z kolekcji przedwojennych rodów arystokratycznych spokrewnionych z kardynałem Sapiehą. Były tam przedmioty codziennego użytku oraz przedmioty o wartości muzealnej. Stanowiły one doskonałą oprawę sali sądowej, która miała przekonać Polaków, że Kościół gromadzi dobra i bogaci się kosztem wiernych.

 W trakcie procesu oskarżeni próbowali kluczyć i mylić tropy. Czy udało im się zmylić śledczych?

Niestety nie. Oskarżeni starali się wskazywać, że robili rzeczy błahe. Edward Chachlica w sposób niezwykle zdecydowany odrzucał wszystkie stawiane mu zarzuty i podkreślał zgodnie z prawdą, że to co robił nie było szpiegostwem. Nie miało to jednak żadnego znaczenia, ponieważ procesy pokazowe miały odgórnie ustalony scenariusz. Zgromadzony materiał dowodowy w połączeniu z zastraszeniem oskarżonych wystarczyły do skazania. Ks. Lelito był szantażowany przez komunistów tym, że jeśli nie przyzna się do szpiegostwa, to zostanie skazany z dekretu sierpniowego za współpracę z okupantem niemieckim. Dla człowieka, który w czasie wojny działał w podziemiu niepodległościowym było to realną groźbą, wiążącą się z hańbą. Dlatego właśnie duchowny postanowił przyznać się na sali rozpraw do stawianych zarzutów. Musimy też pamiętać, że gdy oskarżeni starali się kluczyć podczas rozprawy, to sędziowie żądali odczytywania ich protokołów zeznań sporządzonych w trakcie śledztwa. Protokoły te były wówczas uznawane za wyjaśnienia złożone przed sądem.

 Wiemy, że oskarżeni byli poddawani torturom psychicznym. Czy bezpieka stosowała wobec nich również przemoc fizyczną?

Część oskarżonych była bita, przypalana papierosami i sadzana na tzw. „palu Andersa”, czyli nodze odwróconego taboretu. Po ogłoszeniu wyroku znęcanie się nie ustało. Opisał je Edward Chachlica. Skazani na karę śmierci Chachlica, Kowalik i zapewne ks. Lelito zanim dowiedzieli się, że wyrok został zmieniony na dożywotnie więzienie byli kilkakrotnie wyprowadzani na pozorowane egzekucje, co miało ich jeszcze bardziej złamać psychicznie.

 Dlaczego komuniści ostatecznie odstąpili od wykonania wyroków śmierci Edwardowi Chachlicy, Michałowi Kowalikowi i ks. Józefowi Lelito? Zgodnie z sowiecką praktyką  proces pokazowy powinien zakończyć się przynajmniej jedną śmiercią oskarżonego.

W tej sprawie nie mamy żadnych jednoznacznych danych źródłowych. Być może uznano, że sam proces spełnił swoją rolę. Pamiętajmy, że niedługo po jego zakończeniu wprowadzono dekret o obsadzie stanowisk kościelnych, który miał ograniczyć suwerenność polityki personalnej Kościoła. Być może uznano, że wykonanie tych wyroków jest także z politycznego punktu widzenia niecelowe tym bardziej, że skazanych bardzo długo trzymano na tzw. „bloku śmierci”. Dopiero latem 1953 roku dowiedzieli się oni, że zamieniono im karę na dożywotnie więzienie. Kluczowe jednak wydaje się to, że w marcu 1953 r. zmarł Józef Stalin, a w bloku sowieckim rozpoczął się proces „odwilży”.

 Koniec procesu nie oznaczał zakończenia propagandowej mistyfikacji. Po procesie polscy literaci ogłosili rezolucję potępiającą skazanych. Czym była ta rezolucja?

Po procesach pokazowych mieliśmy do czynienia z różnymi formami „potwierdzania słuszności wyroków sądowych”. Realizowano je w bardzo różnym zakresie. Czasem były to tzw. masówki w zakładach pracy, czasem listy otwarte różnych środowisk. Miały one podkreślać, że władza ludowa postąpiła słusznie „uderzając w zdrajców narodu”. Musimy pamiętać, że taki był cel procesów pokazowych. Nie chodziło o uderzenie w konkretnego oskarżonego, tylko o przekonanie jak największej liczby osób do „odwróconej rzeczywistości”. „Rzeczywistości”, w której ludzie działający w imię polskiej niepodległości i wiary katolickiej byli nazywani zdrajcami i sprzedawczykami.

 Czy po roku 1953 obserwowaliśmy kolejne procesy pokazowe przeciwko Kościołowi, duchownym i zwykłym katolikom?

Kulminacja nacisku na Kościół to jesień 1953 roku. Jest to swoisty paradoks: w bloku wschodnim obserwujemy odwilż a jednocześnie ma miejsce punkt przesilenia, czyli apogeum represji przeciwko Kościołowi. Bardzo ważnym wydarzeniem tamtego czasu jest proces biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka, który rozgrywa się we wrześniu 1953 roku. Późniejszy sprzeciw kard. Stefana Wyszyńskiego wobec potępienia ordynariusza kieleckiego powoduje, że władza komunistyczna podejmuje decyzję o internowaniu Prymasa. Musimy mieć świadomość, że czas internowania kard. Wyszyńskiego, to okres w którym opór ze strony Kościoła wobec zawłaszczania przez komunistów wszystkich sfer życia przenosi się na poziom parafii. To właśnie tam jest wówczas dostrzegalna prawdziwa siła Kościoła.

autor: Tomasz Kolanek 

korekta: ks. Rafał Zyman

Zmiany nazw ulic – po co i dlaczego?

Zmiany nazw ulic – po co i dlaczego?

Jeden z najbardziej obrzydliwych, krwawych i terrorystycznych ruchów w historii Francji – tzw. Komuna Paryska – nadal pozostaje upamiętniony w nazwach ulic w wielu polskich miastach. Taka sytuacja ma miejsce na przykład w królewskim Krakowie, gdzie – co symptomatyczne – ulica Komuny Paryskiej krzyżuje się z ulicą… Bronisława Geremka. Wkrótce na szczęście się to zmieni. Niedługo wchodzi w życie ustawa o zmianie nazw ulic związanych z systemem komunistycznym.


Kiedy w 1870 roku Francja przegrała wojnę z Prusami, a tryumfujące wojska niemieckie otoczyły Paryż szczelnym pierścieniem, w stolicy zapanował chaos. Wraz z pogarszającą się sytuacją postępowała radykalizacja nastrojów w mieście. Posępny i krwawy duch rewolucji francuskiej wkradł się w serca Paryżan. Powstała po upadku Cesarstwa Napoleona III republika była zbyt słaba, aby zapewnić minimum ładu wewnętrznego. Przejęcie władzy przez najradykalniejsze stronnictwa było więc jedynie kwestią czasu. Kiedy na paryskim Ratuszu zawisł czerwony sztandar, władze powstałej w 1871 roku miejskiej Komuny mogły przystąpić do realizacji swego radykalnie lewicowego programu.

U jego podstaw odnajdujemy – co nie jest żadnym zaskoczeniem – zaciekłą nienawiść do Kościoła i katolickiego duchowieństwa. „Ząb za ząb” – wyrzekła Komuna. Komunardzi nie byli bynajmniej nieskorymi do czynu egzaltowanymi literatami. Przeciwnie – ochoczo rozpalili w mieście antykatolicki szał, wskutek którego codziennym rytuałem zrewoltowanego tłumu stały się profanacje kościołów. Zamykanie świątyń oraz przeznaczanie ich na użytek głoszących ateistyczne hasła klubów politycznych z pewnością wywołało radość na obliczu księcia ciemności… Z przebogatej palety działalności komunardów – trwającej od 18 marca do 28 maja 1871 roku -wspomnieć warto rabunek paryskiego kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej. Samo ograbienie świątyni nie zaspokoiło jednak bluźnierczego pożądania żołnierzy Komuny.

Tzw. gwardia narodowa poprzebierana w szaty liturgiczne urządziła także obelżywą „procesję”. Mury świątyni stały się też świadkami licznych lubieżności, których dopuścili się żołdacy z lokalnymi prostytutkami. Krwawa ręka czerwonego zrywu usunęła religię z paryskich szkół. Pod jej bezwzględnymi ciosami padały figurki i wizerunki Jezusa i Maryi. Męczeńską śmierć z rąk komunardów poniosło wielu duchownych – na czele z arcybiskupem Paryża, Georgem Darboy, którego zwłoki ograbiono z atrybutu biskupiej władzy. Antykatolicka obsesja pomieszana z szatańską niemal nienawiścią od czasów rewolucji francuskiej na stałe zagościła nad Sekwaną. Wydarzenia z 1871 roku utrwaliły jej obecność. Dla wszelkiej maści antyklerykałów Komuna Paryska wciąż stanowi przecież źródło inspiracji, do której „odwagi i zapału” wzdychają z tęsknotą.

Z pewnością niemałą grupę pośród nich stanowią polscy zwolennicy najsłuszniejszego z ustrojów. Nie dziwi więc słabość do francuskich klimatów wielu polskich działaczy komunistycznych, zwłaszcza tych, których nazwiska poprzedzały tytuły naukowe. Nie była to miłość bez wzajemności – towarzysze francuscy popijając markowe wino na Lazurowym Wybrzeżu z lubością mówili o swej fascynacji proletariackim ruchem. Czy można odnaleźć lepszą ilustrację tych powiązań niż skrzyżowanie krakowskich ulic Komuny Paryskiej i Bronisława Geremka? Komuna Paryska, określana przez swoich apologetów mianem „ostatniej romantycznej rewolucji”, stanowiła wściekle ateistyczną próbę urzeczywistnienia lewicowych idei – budowy „Nowej Francji” na zakrwawionych gruzach świata, który nie przystawał do utopijnych wyobrażeń zawodowych wrogów Pana Boga. Najwyższy czas, aby zakończyć honorowanie tej rzezi!

Czas najwyższy skończyć także z innymi niechlubnymi patronami ulic w polskich miastach i wioskach: Sawicką, Waryńskim, Marchlewskim, Nowotką, Świerczewskim
i wieloma innymi. Czas najwyższy skończyć również z takimi nazwami, jak: Wyzwolenia,
17 Stycznia, Gwardii Ludowej, Armii Ludowej, Armii Czerwonej, Manifestu Lipcowego
i innymi tym podobnymi. Czas po temu najwyższy!

Autor: Łukasz Karpiel

Korekta: ks. Rafał Zyman

Czy Trump na nowo uczyni Amerykę wielką?

Czy Trump na nowo uczyni Amerykę wielką?

Wybór Donalda Trumpa na stanowisko czterdziestego piątego prezydenta USA był prawdziwym szokiem dla transatlantyckich elit, które sprawiają wrażenie, jakby wciąż nie mogły się nie tylko z tym pogodzić, ale w ogóle w to uwierzyć. Uszczypnijcie mnie, chcę się obudzić – zdawały się mówić nagłówki zlewicowanych gazet po obydwu stronach oceanu. Nic dziwnego – wydaje się, że wybór miliardera zapowiada ostateczny koniec ery politycznej poprawności: ideologii panującej dotąd niepodzielnie zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Unii Europejskiej. Świat po Trumpie nie będzie już taki sam.

Donald Trump – człowiek, którego fortuna wyrosła na ogromnych inwestycjach w nieruchomości komercyjne, linie lotnicze czy sieci kasyn, właściciel między innymi słynnego nowojorskiego wieżowca Trump Tower, sieci hoteli, a także luksusowych nieruchomości w Nowym Jorku, celebryta prowadzący własne telewizyjne show i organizujący konkursy piękności, występujący w niezliczonej liczbie produkcji filmowych (w zamian za wsparcie pojawiał się w nich jako „on sam”), krytykujący socjalizm i rządy bogaczy lider ruchu sprzeciwu wobec amerykańskiego establishmentu. Donald Trump – polityk zmieniający partie jak rękawiczki (był już demokratą, następnie republikaninem, członkiem Partii Reform, po czym znowu demokratą i znów republikaninem). Donald Trump – kilkukrotny rozwodnik, który stał się liderem konserwatywnej części Ameryki, pomimo że jego niemoralne prowadzenie się i wulgarne wypowiedzi, a także często zmieniane poglądy nierzadko wywoływały konsternację zarówno u prawicowych publicystów, jak i u zwykłych, przyzwoitych obywateli.

Przeciw establishmentowi

A jednak niechęć do elit politycznych, które wpędziły Amerykę w pasmo kryzysów, połączona z przemożną chęcią zrzucenia krępującego i uniemożliwiającego swobodne oddychanie gorsetu politycznej poprawności okazała się silniejsza niż owa konsternacja. To nic, że wiele republikańskich osobistości jawnie sprzeciwiało się kandydaturze miliardera, a nawet sugerowało, iż z dwojga złego lepiej już głosować na Hillary Clinton. Hasło Uczyńmy Amerykę znów wielką przemówiło do serc i umysłów nie tylko w tradycyjnych ostojach Partii Republikańskiej – na Środkowym Zachodzie, ale również w stanach, które dotychczas karnie głosowały na demokratów. Należy przyznać, że sama Partia Demokratyczna walnie przyczyniła się do swojej klęski, wybierając kandydatkę znienawidzoną przez szerokie rzesze społeczeństwa – uosobienie wszystkich najgorszych cech socjalliberalnej kasty wywodzącej się z neomarksistowskiej rewolucji roku 1968. Podobnie jak po naszej stronie Atlantyku, ta inteligencko‑biurokratyczna sitwa, charakteryzująca się przekonaniem o własnej wyższości
i pogardą dla „ludu”, opanowała wszystkie przestrzenie publiczne – media, kulturę, edukację i sądownictwo. I podobnie, jak to się od pewnego czasu dzieje w Europie, to właśnie ta wszechobecność, dająca złudne wrażenie niepodzielnego panowania nad umysłami milionów poddanych, i będące jej konsekwencją nieumiarkowanie w napędzaniu kolejnej totalitarnej, egalitarystycznej rewolucji dążącej do zawłaszczenia wszystkich sfer życia człowieka i zniszczenia ostatnich ostoi wolnej myśli, stały się przyczynami odruchu protestu. Nad Tamizą zaowocował on Brexitem, w słonecznej Italii – rosnącą popularnością Ruchu Pięciu Gwiazd komika Beppe Grillo, a w Stanach Zjednoczonych – zwycięstwem Donalda Trumpa. Zeszłoroczna kampania wyborcza stała się areną bezprecedensowego, jak się zdaje, starcia pomiędzy różnymi amerykańskimi służbami. O ile CIA zakulisowo wspierała kandydatkę demokratów, to już FBI zdecydowanie przyczyniła się do zwycięstwa Trumpa, ujawniając dokumenty kompromitujące Clintonów. Już po wyborach pojawiła się w prasie rewelacja, pochodząca z kręgów CIA, że również rosyjskie służby podjęły próbę wpłynięcia na wynik wyborów w USA. To one miały dostarczyć demaskatorskiemu portalowi WikiLeaks wykradzione przez hakerów z serwera komitetu krajowego Partii Demokratycznej maile członków sztabu wyborczego Hillary Clinton, których publikacja radykalnie obniżyła jej notowania.

Obstawiliśmy i wygraliśmy

Nie można zaprzeczyć, że rosyjscy politycy i komentatorzy wyjątkowo ciepło przyjęli zwycięstwo Trumpa. Na szczególną uwagę zasługują słowa Aleksandra Dugina – cieszącego się wciąż wielką popularnością pośród rosyjskiej elity władzy przywódcy ruchu eurazjatyckiego i twórcy tak zwanej „czwartej teorii politycznej”, będącej mieszanką wątków tradycjonalizmu integralnego z wielkoruskim szowinizmem, ezoteryczną geopolityką oraz politycznym makiawelizmem. Na łamach swego wielojęzycznego portalu Katehon triumfalnie ogłosił on: Dziś jest nasz dzień. Gdyby wygrała Hillary Clinton, byłby to dzień żałoby. Obstawiliśmy i wygraliśmy. (…) Wsparliśmy Trumpa. Wiedzieliśmy, co robimy. I nasz kandydat wygrał. Dlaczego Dugin nazwał Trumpa naszym kandydatem? Jego zdaniem, zwycięstwo miliardera oznacza, że Stany Zjednoczone wycofają się z prowadzenia polityki dominacji nad światem, pozwalając Rosji realizować swoje dążenie do odbudowy dawnej strefy wpływów. Wieszczone przez „kremlowskiego szamana” pojawienie się wielobiegunowego świata i ostateczna agonia jednobiegunowości to nic innego jak geopolityczno‑strategiczny cel polityki rosyjskiej od czasu objęcia sterów Federacji przez Władimira Władimirowicza Putina: odwrócenie przynajmniej części skutków największej katastrofy geopolitycznej XX wieku, jaką w opinii rosyjskiego prezydenta był upadek sowieckiego imperium. Przemawiając zaraz po ogłoszeniu wyników amerykańskich wyborów, Putin podkreślił, że Rosja jest gotowa zrobić wszystko, co możliwe, aby przywrócić stosunki ze Stanami Zjednoczonymi na ścieżkę zrównoważonego rozwoju. Jego zdaniem, miałoby to pozytywny wpływ na ogólny klimat w sytuacji międzynarodowej, uwzględniając szczególną odpowiedzialność Rosji i Stanów Zjednoczonych za utrzymanie globalnej stabilności i bezpieczeństwa. Z wyjaśnieniami, co konkretnie miałoby to oznaczać, pospieszyli natychmiast inni: sekretarz prasowy prezydenta, Dmitrij Pieskow wyraził nadzieję, że Ameryka pod rządami Trumpa dojdzie z Rosją do porozumienia w sprawie Syrii, z kolei deputowana Natalia Pokłonskaja (była prokurator samozwańczej Republiki Krymu), że Stany uznają przynależność odebranego Ukrainie półwyspu do Rosji.

Prawica alternatywna

Pierwsze ruchy prezydenta Trumpa wskazują, że nadzieje Rosjan mogą wkrótce znaleźć pokrycie w faktach. Pośród nominowanych na ważne stanowiska państwowe związane z polityką zagraniczną znalazło się kilka osób przyjaźnie odnoszących się do postkagiebowskiej elity władzy panującej na Kremlu, na czele z sekretarzem stanu Rexem Tillersonem, który – jako prezes robiącej interesy z koncernem Rosnieft korporacji Exxon Mobil – za swoje zasługi dla zacieśniania więzów pomiędzy Ameryką a Rosją został przez Putina odznaczony Orderem Przyjaźni. Zgodnie z diagnozą Trumpa to Chiny są największym zewnętrznym zagrożeniem dla Ameryki. Nic więc dziwnego, że jako naturalnego sprzymierzeńca USA postrzega on Rosję – która, choć zabiega od dawna o jak najlepsze stosunki z Państwem Środka, to jednak znajduje się w sytuacji zagrożenia swej integralności terytorialnej przez chińską ekspansję demograficzną i ekonomiczną. Czy na ołtarzu przyjaźni z Mister Putinem złożeni zostaną dotychczasowi sojusznicy z Europy Środkowo‑Wschodniej, w tym Polska? Czas pokaże. W tym kontekście dość zrozumiały wydaje się dystans do kandydatury Donalda Trumpa, jaki podczas kampanii wyborczej demonstrowała nie tylko polska centrolewica, ale i bardziej konserwatywna część naszej sceny politycznej. Jednak zaraz po ogłoszeniu wyników głosowania rezerwa owa ustąpiła wybuchowi euforii na wieść, jak to prawica w Stanach leje tamtejszych czerwonych (czyli Niebieskich), a przeciwko demokratycznemu wyborowi większości protestują zszokowani – całkiem jak u nas po zwycięstwie PiS – przyspawani dotąd do koryta przedstawiciele zaoceanicznego establishmentu, którzy tylko patrzeć jak sformują swoją własną wersję KOD i doczekają się wsparcia z… Brukseli. Snucie analogii pomiędzy Polską i Ameryką jest do pewnego stopnia uprawnione, gdyż nad Potomakiem, podobnie jak nad Wisłą, mamy do czynienia ze zjawiskiem zdobycia władzy przez formację prawicową. Więcej – wkrótce dotyczyć ono może także Francji, Anglii, Niemiec i innych krajów Zachodu, bo w krajach tych bez przerwy zyskują na popularności ruchy prawicowe. Co łączy posługujących się patriotyczno‑państwową retoryką członków Prawa i Sprawiedliwości z Frontem Narodowym czy wolnorynkowcami z UKiP? Retoryka totalnie antyestablishmentowa i luźne podejście do kwestii tradycyjnej moralności. O ile jeszcze w katolickiej jak dotychczas Polsce walka o władzę wymaga eksponowania dość daleko idącego przywiązania do tradycji, przynajmniej na poziomie retoryki wyborczej, to już we Francji, aby uchodzić za skrajnego, antyestablishmentowego konserwatystę, można akceptować dostępność aborcji, a w USA – być wielokrotnym rozwodnikiem. Jednakże za oceanem znacznie poważniej niż w Europie traktuje się przedwyborcze zapowiedzi. Wynika z nich, że prezydentura Trumpa istotnie będzie ciężkim czasem dla lewaków wszelkiej maści, aborcjonistów ze zbrodniczej Planned Parenthood oraz hołubionych przez Obamę środowisk LGBT. Dotrzymanie przez Trumpa obietnic do pewnego stopnia gwarantować ma wiceprezydent Mike Pence uchodzący za obyczajowego konserwatystę i zdecydowanego przeciwnika tak zwanych „małżeństw homoseksualnych”. Bardzo istotny jest też nacisk, jaki wywierać będą wyborcy, którzy już domagają się od nowego prezydenta zdecydowanych ruchów.

Jak uczynić Amerykę znowu wielką?

Amerykańskie Stowarzyszenie Obrony Tradycji, Rodziny i Własności (TFP) wydało odezwę, w której wzywa prezydenta Trumpa do działań na rzecz powrotu do wartości, które zbudowały Amerykę. Odezwa przypomina, że uczynić Amerykę znowu wielką może tylko powrót do Boga, a zmiana ta musi być całościowa i dotyczyć wszystkich aspektów życia. Członkowie TFP występują w imieniu zapomnianych wyborców, zwykłych chrześcijan zdradzonych przez establishment, którzy głosowali na Trumpa w nadziei na zapowiadane przezeń zmiany. Pośród tych zapomnianych wyborców są tacy, którzy walczą o to, by najbardziej bezbronni – nienarodzeni – mogli cieszyć się podstawowym prawem, jakim jest prawo do życia. Przyszedł czas zmyć plamę na honorze Ameryki, jaką jest wielki grzech przeciwko Bogu: prawo Roe v. Wade [dozwolenie aborcji]. Zapomniani wyborcy oczekują, że prezydent‑elekt Trump nominuje, a republikańska większość w senacie zatwierdzi opowiadających się zdecydowanie po stronie życia sędziów Sądu Najwyższego i sądów federalnych. Oczekują również od rządu federalnego i rządów stanowych wstrzymania finansowania Planned Parenthood – napisali członkowie amerykańskiego TFP. Czego jeszcze domagają się zapomniani wyborcy? Obrony instytucji małżeństwa i tradycyjnej rodziny, między innymi poprzez zniesienie prawa Obergefell v. Hodges legalizującego związki homoseksualne i zrównującego je z małżeństwem, a także odwołanie polityki na rzecz promocji homoseksualizmu i ideologii gender w szkołach, wojsku oraz innych służbach i instytucjach państwowych. Zniesienia lewicowych standardów edukacyjnych, takich jak Common Core i No Child Left Behind. Odwołania socjalistycznych regulacji, które spowalniają rozwój ekonomiczny i społeczny, takich jak Obamacare, Dodd‑Frank i Death Tax a także doprowadzenia do odchudzenia biurokracji zarówno federalnej, jak stanowej i lokalnej. Zmiany równościowej polityki Obamy, do której wprowadzenia zostały zmuszone siły zbrojne, polegającej na masowym przyjmowaniu do wojska zboczeńców i forsowaniu mieszania płci. Odbudowy szacunku państwa do własnych granic przez rozwiązanie kwestii nielegalnej imigracji i skończenia z kuriozalną sytuacją głosowania w wyborach osób niebędących obywatelami. Zagwarantowania wszystkim tradycyjnym sojusznikom gotowości walki w ich obronie, a także ostrożnej i nieufnej polityki w stosunku do Chin, Rosji oraz Turcji. Ale przede wszystkim – jak pisze amerykańskie TFP – Stany Zjednoczone muszą przypomnieć sobie o swoich chrześcijańskich korzeniach. Nie może być sytuacji, że pomniki chrześcijańskie, krzyże, szopki bożonarodzeniowe czy kolędy padają ofiarą ataków sekularystów. Aby prosperować i być wielką, Ameryka musi na powrót intronizować Boga. Wielokrotnie już w historii było tak, że Boża Opatrzność w swej mądrości posługiwała się poganami czy ludźmi małej wiary. Pozostaje życzyć prezydentowi Trumpowi, aby okazał się takim właśnie narzędziem.

Ameryka nie będąca eksporterem liberalno-demokratycznych antywartości, ale nowym światowym promotorem chrześcijańskiej cywilizacji? Czyż to nie nazbyt piękne, aby mogło być prawdziwe? Czas pokaże.
Piotr Doerre

Korekta – ks. Rafał Zyman

 

PPR i prawdziwe oblicze komunizmu

PPR i prawdziwe oblicze komunizmu

Polska Partia Robotnicza była hałaśliwą grupą przebierańców moskiewskich, którzy nie odegrali żadnej istotnej roli w polskim podziemiu. Weryfikacja komunistycznych „dokonań” spod znaku GL/AL, tych wszystkich wysadzonych pociągów, wielkich bitew partyzanckich pokazuje nie bohaterstwo, ale degrengoladę organizacyjną, pospolity bandytyzm, brak dokonań w walce z Niemcami i przypisywanie sobie cudzych zasług. Te preparowano po wojnie w ramach propagandowej mistyfikacji – mówi w rozmowie dr Piotr Gontarczyk (IPN).

 

Przygotowując się do naszej rozmowy przeczytałem wystąpienie towarzysza Gomułki
z I Zjazdu PPR-u. Powiedział on: „Powołując do życia w styczniu 1942 r. Polską Partię Robotniczą scaliliśmy w jej szeregach kilka samodzielnych, niescentralizowanych organizacji wolnościowych. Organizacje te działały przed nami na różnych terenach kraju z Warszawą na czele”. Czy jest w tych słowach jakiekolwiek ziarenko prawdy?

W wielu opracowaniach można spotkać datę 5 stycznia. Jest to jednak data zupełnie umowna. To komuniści pielęgnowali tą datę utrzymując propagandową wersję, że Polska Partia Robotnicza była inicjatywą polskich działaczy lewicowych, którzy zebrali się w Warszawie i założyli partię. W rzeczywistości nazwę partii wymyślił i narzucił polskim komunistom Stalin, a w kraju zakładali ją sowieccy spadochroniarze.

Dlaczego II RP była przez nich aż tak znienawidzona? Dlaczego na temat II RP rozsiewali aż tyle kłamstw, m.in. oskarżenia o faszyzm czy też funkcjonowanie na jej terenie obozów koncentracyjnych i gett żydowskich?

Były to stałe elementy propagandy komunistycznej z lat 30. W czasie wojny i po niej tego typu kalki były nakładane, w zależności od tego, jakie polecenia przychodziły z Moskwy. Komuniści nie mieli żadnych skrupułów w rozsiewaniu kłamstw przeciw II RP, polskiemu rządowi na emigracji, Armii Krajowej, choćby o kolaborację z Niemcami. To, że Stalin
i Komintern nakazywali im udawać polskich patriotów nie zmieniło ich „struktur mózgowych”. Ci ludzie postrzegali świat jednowymiarowo: wszyscy, którzy nie są komunistami, natychmiast stają się faszystami, niemieckimi kolaborantami etc.

Z lektury Pana książki „PPR Droga do władzy 1941-1944” dowiadujemy się,  że polscy PPR-owcy byli oburzeni brakiem słowa „komunizm” w nazwie partii. Odgórny rozkaz Stalina zabraniający odwoływania się do „tradycji” Kominternu był dla wielu nie do przyjęcia a narzucony program polityczny zbyt kapitalistyczny…

Od początku była grupa towarzyszy, która nie była przekonana do całej tej mistyfikacji. Część polskich komunistów nie wzięła w ogóle udziału w organizacji PPR, ponieważ byli zszokowani biało-czerwonymi flagami i patriotycznymi hasłami, które widzieli i słyszeli u towarzyszy. Mówili między sobą, że PPR to rzodkiewka: z zewnątrz – czerwona, w środku – biała. Niektórzy obawiali się wręcz, że nowo powstająca partia jest agenturą rządu londyńskiego…

Z wywołanego przeze mnie na początku naszej rozmowy przemówienia towarzysza Wiesława Gomułki wynika, że przedstawiciele tej partii byli najbardziej odważnymi, najbardziej patriotycznie nastawionymi wrogami Niemców: „Zajęliśmy bowiem miejsce organi­zatorów i realizatorów czynnej, zbrojnej walki narodu polskiego przeciwko niemieckim okupantom, przeciwko wszystkim popełnianym przez nich zbrodniom. Nie było przed nami partii, która by w tym okresie pod­niosła ten sztandar i rozwinęła go przed narodem polskim. Walką organizowaną i przeprowadzoną, przez naszą partię zapełniliśmy w Polsce tę wielką próżnię, jaka powstała u nas po klęsce wrześniowej. I nie tylko to. Walką tą zmywaliśmy grzechy klęski wrześniowej, jakie z winy sanacji ciążyły na Polsce. Walką tą prze­kreślaliśmy politykę zdrady narodowej, jaką prowa­dziła w kraju i na emigracji faszystowska sanacja i re­akcja”. Czy PPR-owcy naprawdę byli aż tak bohaterscy?

To propagandowa mistyfikacja. Partia w czasie II wojny światowej była niebywale słaba, nie miała poparcia społecznego. Ba! Funkcjonowała na marginesie życia politycznego. To dzięki istnieniu Polskiego Państwa Podziemnego, dowiedzieliśmy się i to jeszcze zanim PPR rozpoczął działalność, że z Moskwy przyleciała grupa spadochroniarzy, którzy będą zakładać „fikcyjną, niby-polską partyjkę”. Krótko mówiąc: zanim PPR zaczął działać już był zdemaskowany przez polskie podziemie niepodległościowe. Komuniści w całym okresie wojny byli niezwykle słabi. Swoje siły zbrojne szacowali oni po wojnie na 60-70 tys. a niektórzy nawet na 100 tys. partyzantów. Naprawdę jednak wszystkie ich oddziały nigdy nie przekroczyły 2-3 tys. ludzi w lesie. Powtórzę: była to tylko dość hałaśliwa grupa przebierańców moskiewskich, którzy nie odegrali żadnej istotnej roli w polskim podziemiu. Weryfikacja komunistycznych „dokonań”, tych wszystkich wysadzonych pociągów, wielkich bitew partyzanckich pokazuje nie bohaterstwo, ale degrengoladę organizacyjną, pospolity bandytyzm i brak dokonań w walce z Niemcami. Te preparowano po wojnie w ramach propagandowej mistyfikacji.

W przemówieniu Gomułki nie ma ani jednego pomysłu na odbudowę Polski po wojnie. Czy w związku z tym w roku 1945 partia ta nadal głosiła swój „program” ogłoszony w czasie II wojny światowej?

Od początku swojej propagandowej działalności, czyli roku 1943, komuniści celowo unikali jasnego precyzowania swojego programu, żeby sobie zostawić ewentualną „furtkę”. Mówili o Polsce lewicowej, sprawiedliwej, socjalistycznej etc, ale robili to tak, żeby nie powiedzieć wprost, że oznacza to w przyszłości komunizm. Władysław Gomułka w 1945 roku nie miał sprecyzowanej jeszcze jasnej drogi w przyszłość. Komuniści chcieli wprowadzać swój zbrodniczy system totalitarny w Polsce drobnymi krokami. Nie głosili oni otwarcie haseł o kolektywizacji, nacjonalizacji, gospodarce komunistycznej, ponieważ obawiali się masowego, zbrojnego powstania chłopskiego. Stąd też przez pierwsze lata funkcjonowania systemu komunistycznego w Polsce w dalszym ciągu ukrywano to, co zamierzano zrobić, i co ostatecznie stało się w 1948 roku. Jeden z czołowych ideologów PPR-u – Roman Zambrowski – jeździł po kraju i był wprost pytany o hasła i konkretne rozwiązania. Polacy chcieli wiedzieć jak Polska Ludowa będzie wyglądała w związku z tym prosili, aby im wszystko nakreślił. Odpowiadał on wówczas, że póki co jedyną linią programową partii jest realizacja poleceń kierownictwa partii.

Co miał na myśli wywołany przez Pana Roman Zambrowski mówiąc podczas I zjazdu PPR o „słabym poziomie ideologicznych szeregów PPR”?

Ówczesna polityka partii zalecała przyjmowanie ludzi, którzy znają, i to często dość ogólnie, lewicowe hasła. Szeregi partii zasilali ludzie, którzy nie wiedzieli, czym są marksizm, leninizm. Dopiero w partii w ramach wewnątrzpartyjnej obróbki ideologicznej przerabiano ich na marksistów.

Z tego właśnie wynikały słowa Zambrowskiego. Komuniści zdawali sobie sprawę, że większość osób przyjmowanych do PPR nie wie, jakie są podstawy funkcjonowania tej partii, że będzie ona zmierzała do pogłębiania komunistycznej rewolucji: przejęcia wszelkiej własności, kolektywizacji, odcinania się od polskości na rzecz ideologii komunistycznej. PPR przyjmowała ich chcąc maksymalnie zwiększać wpływy, a „słabych ideologicznie” stopniowo „wychowywać” w partii. PPR miała też inny poważny problem: szeregi partii zalała masa elementu karierowiczowskiego, bezideowego, nawet pospolitych przestępców. Kierownictwo PPR doskonale zdawało sobie sprawę z tego, że prawdziwych komunistów jest w tej partii naprawdę niewielu.
Rozmawiał Tomasz Kolanek

Korekta – ks. Rafał Zyman